Wygrałam bezpłatny 5-dniowy karnet na siłownię. Zbierałam się chyba ze 3 tygodnie żeby go wykorzystać i dziś właśnie nadszedł ten dzień:) Oczywiście najpierw trzeba było umówić się na wizytę, zarezerwować sobie czas odpowiedniej osoby z obsługi i takie tam. Ale zebrałam się w sobie, wsiadłam na rower w deszczowy poranek i pognałam na drugą stronę Tamizy.
40-minutowe pedałowanie potraktowałam jako rozgrzewkę, po krótkim wprowadzeniu wbiłam się w mój Super Fitness Strój i przygotowywałam się psychicznie na wylewanie siódmych potów podczas 2-godzinnych zajęć grupowych. Podekscytowana weszłam na salę i zaczęłam się rozglądać.
Byłam jedyną osobą w przedziale wiekowym 0-55 lat!
Dlaczego na zajęcia 'Body Conditioning' z ciężarkami, stepem i sztngą przychodzą panie (i jeden pan) po sześdziesiątce? Myślę sobie: "ooł, się troszkę wpakowałam, zaraz będą mi kazać robić przysiady i kręcić bioderkami, albo robić pajacyki! Kurde, przecież nigdzie nie było napisane, że to klub dla seniorów! AAAAaaaa!!!". Mijały minuty, "wycofać się czy nie?" "Ale całe moje pedałowanie miało by się zmarnować? Zostaję! Chyba... :P". "Może jeszcze ktoś przyjdzie, jeszcze 2 minuty do rozpoczęcia zajęć..." myślałam błagalnie patrząc na drzwi. Ucieszyłam się jak weszła pani w okolicach czterdziestki! Ale szybko się okazało, że ona też chyba pierwszy raz wpadła do klubu... Czułam się conajmniej dziwnie patrząc na otaczające mnie siwe głowy przyklejone do ciał ubranych w sportowe ubrania. Do tego trenerka prowadząca zajęcia prezentowała sobą przedział wiekowy 40-50 i jej sylwetka, mimo że bardzo wysportowana, niewiele przypominała sylwetki instruktorek z Gymnasionu czy Holmes Place w Warszawie, do których zdarzyło mi się chodzić. Nic to! Zaczynamy.
Zaczął się trening. Ku mojemu zdziwieniu moje towarzyszki w większości niezle radziły z ciężarkami. Zwłaszcza te, które zajęły sobie miejsce na samym przedzie. Te z tyłu sali (który też ja okupowałam) po 15 powtórzeniach zaczynały wydawać z siebie odgłosy postękiwania i pojękiwania, a jak słyszały "jeszcze 10!" to wzdychały rozczarowane. Przyznam, że w czasie zajęć Pilates nie wszystkim gorącym sześćdziesiątkom dorównywałam jakością wykonywanych ćwiczeń (co troszkę mnie zawstydzało). Ale szczęka totalnie mi opadła jak część pań zaczęła naginać pompki! Z każdą minutą rósł mój podziw do otaczających mnie seniorów.
Do dzisiaj chyba nie potrafiłabym sobie wyobrazić moich dziadków w fitness klubie. Teraz myślę sobie, że to nasza kultura wybiła ludzi starszych na margines, na którym po ukończeniu pewnego wieku nie wypada nic innego jak położyć się do łóżka i umrzeć albo wykupić sobie miejscówkę w kościele. A przecież tak naprawdę wtedy można zacząć korzystać z życia: brak specjalnych zobowiazań, dzieci odchowane (wnuki często też), emerytura jaka jest taka jest, ale zamiast wydawać ją na leki może warto zainwestować w sport? Eeee to chyba zbyt kontrowersyjne.. :P
wtorek, 9 listopada 2010
poniedziałek, 8 listopada 2010
Rugby
Nie od dziś wiadomo, że moja ignorancja dotycząca gier zespołowych wyświetlanych na szklanym ekranie nie ma granic. Tym bardziej zaskoczona byłam emocjami, jakie w miejscu mojej emigracji są wywoływane przez rugby.
Sobota stanęła właśnie pod znakiem RUGBY. Samo wypowiedzenie tego słowa budzi emocje. W typowo angielskim pubie, w ktorym przyszło mi pracować, pojawił się tłum ludzi (tez w strojach swoich drużyn) i rzucił się do baru. Wiadomo przecież, że piwo i inne napoje alkoholowe ułatwiają oglądanie. A z sytym obiadkiem to już w ogóle niebo. Na tą okazję dodatkowo uruchomiono 5 ekranów, żeby każdy mógł zobaczyć swoją ukochaną drużynę w akcji.
O godzinie 18 kuchnia sie totalnie zapchała, nie wyrabiała sie z niczym (z reszta tak samo jak cała obsługa), wobec czego została zamknięta. Po meczu rozpoczęła się dyskoteka w rytmie pop:) I wtedy się zaczęło!
Radość i smutek wynikający z wygranej/przegranej ukochanej drużyny sprawiły, że tolerancja na alkohol zaskakująco się zwiększyła. Wszystko podsycane muzyką głównie z lat 80. i 90. sprawiło, że dance floor zadrżało pod wpływem pląsów 40latków. Wszędzie szkło, wylane napoje, klejące się stoliki od Jagabomb i obłakane oczy pijanych gości. Do tego 6 osób za barem, które się po prostu nie wyrabiały w natłoku zamówień na kolejne drinki.
Przy piosence Lady Gaga wszystkie wstawione blondyny zaczęły kusić swoim tańcem okolicznych mężczyzn. Dostrzegłam nawet taniec na rurze w męskim wykonaniu. Jakiś koleś zaczął się rozbierać przy barze, ale był tak pijany, że nie poradził sobie ze ściąganiem spodni. Szefostwo zrobiło sobie wolne na tę okoliczność i podobnie jak inni goście wlewało w siebie niezmierzone pokłady napojów alkoholowych a potem przytulało się się z obsługą prezentując w ten sposób swoją miłość do świata. Jakaś laska spadła z trzech schodków prowadzących na taras tak, że aż pogubiła buty. Naszczęście pijanym nic się nie dzieje po takich wypadkach więc przy pomocy ściany i kolegi wróciła na chwilę do pionu.
Całość w moich oczach wyglądała jak jedna wielka orgia nasuwająca wniosek, że alkohol jest zły. Następnego dnia dowiedziałam się, że to była jedna ze słabszych dyskotek jeśli chodzi o poziom pijaństwa gości. Podobno to zależy od stopnia ważności meczu. Anglicy to potrafią celebrować sport! :)
Sobota stanęła właśnie pod znakiem RUGBY. Samo wypowiedzenie tego słowa budzi emocje. W typowo angielskim pubie, w ktorym przyszło mi pracować, pojawił się tłum ludzi (tez w strojach swoich drużyn) i rzucił się do baru. Wiadomo przecież, że piwo i inne napoje alkoholowe ułatwiają oglądanie. A z sytym obiadkiem to już w ogóle niebo. Na tą okazję dodatkowo uruchomiono 5 ekranów, żeby każdy mógł zobaczyć swoją ukochaną drużynę w akcji.
O godzinie 18 kuchnia sie totalnie zapchała, nie wyrabiała sie z niczym (z reszta tak samo jak cała obsługa), wobec czego została zamknięta. Po meczu rozpoczęła się dyskoteka w rytmie pop:) I wtedy się zaczęło!
Radość i smutek wynikający z wygranej/przegranej ukochanej drużyny sprawiły, że tolerancja na alkohol zaskakująco się zwiększyła. Wszystko podsycane muzyką głównie z lat 80. i 90. sprawiło, że dance floor zadrżało pod wpływem pląsów 40latków. Wszędzie szkło, wylane napoje, klejące się stoliki od Jagabomb i obłakane oczy pijanych gości. Do tego 6 osób za barem, które się po prostu nie wyrabiały w natłoku zamówień na kolejne drinki.
Przy piosence Lady Gaga wszystkie wstawione blondyny zaczęły kusić swoim tańcem okolicznych mężczyzn. Dostrzegłam nawet taniec na rurze w męskim wykonaniu. Jakiś koleś zaczął się rozbierać przy barze, ale był tak pijany, że nie poradził sobie ze ściąganiem spodni. Szefostwo zrobiło sobie wolne na tę okoliczność i podobnie jak inni goście wlewało w siebie niezmierzone pokłady napojów alkoholowych a potem przytulało się się z obsługą prezentując w ten sposób swoją miłość do świata. Jakaś laska spadła z trzech schodków prowadzących na taras tak, że aż pogubiła buty. Naszczęście pijanym nic się nie dzieje po takich wypadkach więc przy pomocy ściany i kolegi wróciła na chwilę do pionu.
Całość w moich oczach wyglądała jak jedna wielka orgia nasuwająca wniosek, że alkohol jest zły. Następnego dnia dowiedziałam się, że to była jedna ze słabszych dyskotek jeśli chodzi o poziom pijaństwa gości. Podobno to zależy od stopnia ważności meczu. Anglicy to potrafią celebrować sport! :)
czwartek, 14 października 2010
Kanciasta rocznica
Minął miesiąc odkąd zawitałam w Londynie. Przydałoby się jakieś podsumowanie:
- 186 CV wysłanych
- 28 odpowiedzi pt. 'dziękujemy, ale nie jesteśmy zainteresowani'
- 2 rozmowy o pracę z efektem negatywnym (oszuści i rasiści:P)
- 1 dzień opieki nad czwórką dzieci - nigdy więcej!
- 1 zdobyta praca za barem
- 0 zdobytych 'normalnych' prac
Ale za to:
- dużo nowo poznanych ludzi
- kilka miło spędzonych wieczorów
- pare fajnych miejsc odwiedzonych
- rozpoczęcie zajęć w 'szkole od certyfikatów' :P
No i po miesiącu mogę powiedzieć śmiało, że zaczynam zaprzyjaźniać się z otoczeniem i lubić Londyn, który wcześniej troszkę obwiniałam za sama-nie -wiem-co:)
Pomimo, że sytuacja na rynku pracy jest dosyć do dupy dla osób takich jak ja, to walczyć nie przestaję:)
- 186 CV wysłanych
- 28 odpowiedzi pt. 'dziękujemy, ale nie jesteśmy zainteresowani'
- 2 rozmowy o pracę z efektem negatywnym (oszuści i rasiści:P)
- 1 dzień opieki nad czwórką dzieci - nigdy więcej!
- 1 zdobyta praca za barem
- 0 zdobytych 'normalnych' prac
Ale za to:
- dużo nowo poznanych ludzi
- kilka miło spędzonych wieczorów
- pare fajnych miejsc odwiedzonych
- rozpoczęcie zajęć w 'szkole od certyfikatów' :P
No i po miesiącu mogę powiedzieć śmiało, że zaczynam zaprzyjaźniać się z otoczeniem i lubić Londyn, który wcześniej troszkę obwiniałam za sama-nie -wiem-co:)
Pomimo, że sytuacja na rynku pracy jest dosyć do dupy dla osób takich jak ja, to walczyć nie przestaję:)
czwartek, 23 września 2010
Polowanie na świeżaków
Dzielnie poszukuję pracy i nasłuchuję telefonu czy przypadkiem ktoś nie dzwoni z nieznanego numeru.
Dzwoni! Nieznany numer! Adrenalinka podskoczyła, odbieram i wdzięcznym, radosnym głosem pytam: "Heloou?"
Szybko mój entuzjazm opadł, bo pani dzwoniła nie z ogłoszenia o pracę ale żeby 'porozmawiać o moim rozwoju zawodowym'. Nikt za darmo w takiej sprawie nie dzwoni więc wyczułam podstęp od razu. No nic to, zostałam grzecznie zaproszona na spotkanie więc zrobię sobie przerwę w wyszukiwaniu w Internecie wszystkiego co ma w sobie słowa 'marketing' i 'London' ażeby odwiedzić biuro firmy dzwoniącej do mnie. Dostałam ślicznego maila z potwierdzeniem spotkania. A w dniu spotkania pani jeszcze raz zadzwoniła, żeby się upewnić, że będę i jeszcze raz podkreśliła, że to nie będzie rozmowa o pracę.
Jadę i posługując się instrukcjami otrzymanymi drogą mailową trafiam do biura firmy. Byłam punktualnie, ale nie przeszkodziło to drugiej stronie kazać czekać mi 45 min. Pięknie. Każą mi czekać, czyli chcą mnie zmiękczyć, czyli na pewno szykuje się jakaś ściema. Eh. Obok mnie w poczekalni siedzą Polacy - chłopak poucza dziewczynę ile pieniędzy ma zażądać ("powiedz im więcej, bo pewnie będą chcieli od tego jakąś prowizję"). Ejjj chyba nie o to tutaj chodzi. Nic to, do odważnych świat należy, nigdzie mi się nie spieszy, zobaczymy co tu dają.
Wreszcie zostałam zaproszona i zaprowadzona do biura składającego się z samych boksów, gdzie przy stolikach siedzieli ichniejsi 'konsultanci' i petenci różnej maści (w sensie kraju pochodzenia). Jeszcze trochę czekania i ktoś znalazł dla mnie czas. Przedstwiliśmy się sobie, usiedliśmy, zostałam zapytana o ostatnią moją pracę i usłyszałam: "W UK bardzo ciężko znaleźć jakąkolwiek pracę. Tu nie jest tak jak w Polsce, że zarobki na nic nie starczają..." (na co ja grzecznie powiedziałam, że nie podzielam opinii o zarobkach w Polsce, bo nie miałam na co specjalnie narzekać). Pan kontynuuje: "...ale z twoimi kwalifikacjami żadnej pracy nie znajdziesz, wierz mi, tutaj jest bardzo ciężko. Już niejednego Polaka widziałem, który szuka pracy i nie znajduje bo nie ma kwalifikacji. Z tobą też tak będzie. Dlatego oferujemy szkolenia z IT, business administration i czegośtam jeszcze za jedyne 1499 funtów. Po takim szkoleniu pomożemy Ci znaleźć pracę". Troszkę poczułam się zaskoczona, że pan nie docenił moich umiejętności wyczucia ściemy i nawet chyba poczułam się obrażona, więc zasugerowałam, że jeśli chce sprzedać mi ich produkt to niech nie krytykuje moich umiejętności bo nawet nie widział mojego CV, nie ma pojęcia co robię, robiłam, gdzie pracowałam, jakie kursy skonczyłam itp. bo gdyby wiedział to nie proponowałby mi szkolenia z czegoś co studiowałam przez 5 lat.
No i chyba się nie dogadaliśmy, bo pan zaczął powtarzać mi to samo o tym, że jestem Polką i żebym o jakiejkolwiem pracy w biurze zapomniała, po czym na zakończenie dodał: "i zacznij coś zarabiać wtedy możemy porozmawiać" (no bo logika zapewne podpowiedziała mu, że jeśli nie pracuję to z czego miałabym zapłacić mu 1500 funtów?). Ładnie podziękowałam za poświęcony mi czas w duchu powtarzając sobie, że jestem durna, że chodze na spotkania-widma, które na odległość śmierdzą wyłudzeniami.
Zastanawiam się więc ile ludzi daje się nabrać na tego typu zagrywki.
Dzwoni! Nieznany numer! Adrenalinka podskoczyła, odbieram i wdzięcznym, radosnym głosem pytam: "Heloou?"
Szybko mój entuzjazm opadł, bo pani dzwoniła nie z ogłoszenia o pracę ale żeby 'porozmawiać o moim rozwoju zawodowym'. Nikt za darmo w takiej sprawie nie dzwoni więc wyczułam podstęp od razu. No nic to, zostałam grzecznie zaproszona na spotkanie więc zrobię sobie przerwę w wyszukiwaniu w Internecie wszystkiego co ma w sobie słowa 'marketing' i 'London' ażeby odwiedzić biuro firmy dzwoniącej do mnie. Dostałam ślicznego maila z potwierdzeniem spotkania. A w dniu spotkania pani jeszcze raz zadzwoniła, żeby się upewnić, że będę i jeszcze raz podkreśliła, że to nie będzie rozmowa o pracę.
Jadę i posługując się instrukcjami otrzymanymi drogą mailową trafiam do biura firmy. Byłam punktualnie, ale nie przeszkodziło to drugiej stronie kazać czekać mi 45 min. Pięknie. Każą mi czekać, czyli chcą mnie zmiękczyć, czyli na pewno szykuje się jakaś ściema. Eh. Obok mnie w poczekalni siedzą Polacy - chłopak poucza dziewczynę ile pieniędzy ma zażądać ("powiedz im więcej, bo pewnie będą chcieli od tego jakąś prowizję"). Ejjj chyba nie o to tutaj chodzi. Nic to, do odważnych świat należy, nigdzie mi się nie spieszy, zobaczymy co tu dają.
Wreszcie zostałam zaproszona i zaprowadzona do biura składającego się z samych boksów, gdzie przy stolikach siedzieli ichniejsi 'konsultanci' i petenci różnej maści (w sensie kraju pochodzenia). Jeszcze trochę czekania i ktoś znalazł dla mnie czas. Przedstwiliśmy się sobie, usiedliśmy, zostałam zapytana o ostatnią moją pracę i usłyszałam: "W UK bardzo ciężko znaleźć jakąkolwiek pracę. Tu nie jest tak jak w Polsce, że zarobki na nic nie starczają..." (na co ja grzecznie powiedziałam, że nie podzielam opinii o zarobkach w Polsce, bo nie miałam na co specjalnie narzekać). Pan kontynuuje: "...ale z twoimi kwalifikacjami żadnej pracy nie znajdziesz, wierz mi, tutaj jest bardzo ciężko. Już niejednego Polaka widziałem, który szuka pracy i nie znajduje bo nie ma kwalifikacji. Z tobą też tak będzie. Dlatego oferujemy szkolenia z IT, business administration i czegośtam jeszcze za jedyne 1499 funtów. Po takim szkoleniu pomożemy Ci znaleźć pracę". Troszkę poczułam się zaskoczona, że pan nie docenił moich umiejętności wyczucia ściemy i nawet chyba poczułam się obrażona, więc zasugerowałam, że jeśli chce sprzedać mi ich produkt to niech nie krytykuje moich umiejętności bo nawet nie widział mojego CV, nie ma pojęcia co robię, robiłam, gdzie pracowałam, jakie kursy skonczyłam itp. bo gdyby wiedział to nie proponowałby mi szkolenia z czegoś co studiowałam przez 5 lat.
No i chyba się nie dogadaliśmy, bo pan zaczął powtarzać mi to samo o tym, że jestem Polką i żebym o jakiejkolwiem pracy w biurze zapomniała, po czym na zakończenie dodał: "i zacznij coś zarabiać wtedy możemy porozmawiać" (no bo logika zapewne podpowiedziała mu, że jeśli nie pracuję to z czego miałabym zapłacić mu 1500 funtów?). Ładnie podziękowałam za poświęcony mi czas w duchu powtarzając sobie, że jestem durna, że chodze na spotkania-widma, które na odległość śmierdzą wyłudzeniami.
Zastanawiam się więc ile ludzi daje się nabrać na tego typu zagrywki.
środa, 15 września 2010
New life: beginning
Po wykonaniu 1800 km przez Europę, z małym zagubieniem w Belgii (w której drogi nota bene są oznakowane na podobnym poziomie jak w Polsce) i nadrobieniu raptem 200 nikomu niepotrzebnych kilometrów, znaleźliśmy się w Londynie. Scierka, mój 19-letni samochód, spisała się na medal. Biedronka jest trochę oszołomiona zmniejszeniem powierzchni podłogi na której rezyduje, a Elmo... no cóż, Elmo ma zawsze ten sam wyraz twarzy więc ciężko go rozgryźć:P
Początki nie są łatwe, jak to zazwyczaj bywa. Ten przeklęty ruch lewostronny. Przechadzając się po okolicy targały mną poważne sprzeczności. 'Jak przechodzę przez ulicę to mam patrzeć lewo-prawo-lewo? Deeem, chyba prawo-lewo-prawo.... A jak uczyli w przedszkolu? co mówił pan policjant? Chyba lewo-prawo-lewo... To oznacza że tutaj jest prawo-lewo-prawo. Uff!' I wtedy z niespodziewanej strony wyjeżdża mi samochód i cała teoria runęła, a ja znalazłam się w jeszcze większym 'nie wiem'. Oczy to trzeba mieć dookoła głowy. Największy stres kosztowała mnie jednak dzisiejsza przejażdżka rowerem. 'Zegarkiem blisko krawężnika' to zasada numer jeden, jako że 'prawo' i 'lewo' niewiele mi mówi w sytuacjach stresowych. Trzymałam się zasady dopóki nie wjechałam na rondo i mimo wielkiego skupienia wylądowałam w pozycji 'pod prąd' na dziwnym pasie. Jeeeezu! Dobrze, że autobus przed który się wbiłam mnie nie strąbił bo najadłabym się jeszcze wstydu:P Szybko zjechałam więc na drogę parkową, gdzie już nie było problemu...
Nie mogę obczaić tylko dlaczego na chodnikach jest ruch prawostronny! Już zupełnie się miesza w głowie!
No nic to, daję sobie jeszcze kilka dni na adaptację:P
Początki nie są łatwe, jak to zazwyczaj bywa. Ten przeklęty ruch lewostronny. Przechadzając się po okolicy targały mną poważne sprzeczności. 'Jak przechodzę przez ulicę to mam patrzeć lewo-prawo-lewo? Deeem, chyba prawo-lewo-prawo.... A jak uczyli w przedszkolu? co mówił pan policjant? Chyba lewo-prawo-lewo... To oznacza że tutaj jest prawo-lewo-prawo. Uff!' I wtedy z niespodziewanej strony wyjeżdża mi samochód i cała teoria runęła, a ja znalazłam się w jeszcze większym 'nie wiem'. Oczy to trzeba mieć dookoła głowy. Największy stres kosztowała mnie jednak dzisiejsza przejażdżka rowerem. 'Zegarkiem blisko krawężnika' to zasada numer jeden, jako że 'prawo' i 'lewo' niewiele mi mówi w sytuacjach stresowych. Trzymałam się zasady dopóki nie wjechałam na rondo i mimo wielkiego skupienia wylądowałam w pozycji 'pod prąd' na dziwnym pasie. Jeeeezu! Dobrze, że autobus przed który się wbiłam mnie nie strąbił bo najadłabym się jeszcze wstydu:P Szybko zjechałam więc na drogę parkową, gdzie już nie było problemu...
Nie mogę obczaić tylko dlaczego na chodnikach jest ruch prawostronny! Już zupełnie się miesza w głowie!
No nic to, daję sobie jeszcze kilka dni na adaptację:P
wtorek, 24 sierpnia 2010
Nowe przygody Oli w nowym Wielkim Mieście
No i kto by pomyślał, że to znowu nastąpi... ;)
Ola znowu pakuje się i za 3 tygodnie znajdzie sie w nowym mieście. Tym razem nie będzie to koniec świata, wręcz przeciwnie - Londyn. Druga polska stolica ;)
I co będę tam robiła? Nie do końca jeszcze wiem, ale na pewno będzie fajnie, bo tym razem jadę do mojej Wielkiej Miłości:)
Ola znowu pakuje się i za 3 tygodnie znajdzie sie w nowym mieście. Tym razem nie będzie to koniec świata, wręcz przeciwnie - Londyn. Druga polska stolica ;)
I co będę tam robiła? Nie do końca jeszcze wiem, ale na pewno będzie fajnie, bo tym razem jadę do mojej Wielkiej Miłości:)
środa, 16 września 2009
Strajk stóp
I kto by pomyślał, że moje stopy też tęsknią za Afryką...
Przez milion czasu latały w japonkach po piaseczku i trawce. A tu nagle im przyszło trafić do świata z betonu, a ich właścicielce zachciało się przegonić stopy po Londynie. Oczywiście w japonkach, bo przeciez inaczej to niewygodnie.
I stało się. Jednak beton to nie piasek czy trawa. Stopy skapitulowały i się popsuły głośno chlipiąc, że właścicielka skazała je na terror. Teraz więc leżą na łóżku i ledwo dyszą, krzywiąc się na każde wyjście.
Przydałyby się kule, bo bez nich naprawdę nie dam rady chodzić:( Ja chcę na piasek! ;)
Przez milion czasu latały w japonkach po piaseczku i trawce. A tu nagle im przyszło trafić do świata z betonu, a ich właścicielce zachciało się przegonić stopy po Londynie. Oczywiście w japonkach, bo przeciez inaczej to niewygodnie.
I stało się. Jednak beton to nie piasek czy trawa. Stopy skapitulowały i się popsuły głośno chlipiąc, że właścicielka skazała je na terror. Teraz więc leżą na łóżku i ledwo dyszą, krzywiąc się na każde wyjście.
Przydałyby się kule, bo bez nich naprawdę nie dam rady chodzić:( Ja chcę na piasek! ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)