Ola in Big City

You only live once, but if you do it right, once is enough.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą patriotycznie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą patriotycznie. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 13 grudnia 2007

Wybory w Korei

19 grudnia Koreańczycy wybierają się do urn. Przyszedł już czas na znielubianego prezydenta Roh Moo Hyuna.
Bardziej błyskotliwi Czytelnicy zdążyli już się zorientować, że 19 grudnia to środa, nie niedziela, jak to by było w Polsce. Zapytany o przyczynę takiego ustalania daty wyborów, jeden z profesorów na uczelni powiedział, że gdyby wybory były w niedzielę to frekwencja byłaby dwa razy niższa, bo Koreańczycy wtedy zazwyczaj chodzą w góry i nie mają czasu na obywatelską powinność. A tak, mają dodatkowy dzień wolny:))) Ciekawe rozwiązania. Wcale nie pogniewałabym się, gdyby robiono nam dni wolne z okazji wyborów;) Przecież nie mamy ich tak dużo...

Kampania wyborcza przebiega tu w dość ciekawy sposób. Mamy kilku kandydatów:



Aby obywatele nie czuli się zdezorientowani, kandydaci są przedstawiani razem, co zmniejsza możliwość walki o miejsce reklamowe:

Za to stosowane są tu inne sztuczki.

Ciekawym zjawiskiem są jeżdżące sceny i podesty. Na większych skrzyżowaniach Seoulu można spotkać takie właśnie otwarte ciężarówki z mównicami i głośnikami, z których leci radosna, przyciągająca uwagę muzyka (dziś np. minęłyśmy podeścik z piosenką: "Don't worry, be happy" w wersji koreańskiej;)). Ciekawiej robi się kiedy po przeciwnych stronach tego samego skrzyżowania stają dwa konkurencyjne pojazdy. Wtedy dochodzi do, typowego w Korei, zjawiska zwanego potocznie "przekrzykiwaniem się" :) Dodam jeszcze, że jeżdżące podesty poobklejane są numerami kandydata, na którego należałoby zagłosować.

Innym zabiegiem marketingowym jest wykorzystanie potęgi czynnika ludzkiego, czyli prostymi słowami: wystawianie na dużych skrzyżowaniach grup ludzi przebranych w barwy kandydata. Ludzie ci są zazwyczaj w pewnien sposób utalentowani, więc synchronicznie tańczą i śpiewają pokazując na palcach magiczny numerek, na który należy głosować:

Aż się miło robi jak się mija takich wesołych roztańczonych ludzi ubranych w misiowe czapki i uczy Myszki Miki;))) Nic tylko głosować! ;)

We wszystkich sondażach prowadzi pan Lee Myung-Bak (kandydat nr 2). Biedny jednak musiał uporać się z zazdrosnymi przeciwnikami, którzy posądzili go o manipulacje cenami akcji i różne podobne brzydkie rzeczy. Okazało się jednak, że to spisek, plotki i pomówienia, a najpoważniejszy kandydat wyszedł cało z sytuacji, a nawet lepiej (zgodnie z zasadą: Co mnie nie zabije to mnie wzmocni;P).

Więcej informacji można znaleźć np tu i jeszcze tu - o głosowaniu przez smsa;)

środa, 5 grudnia 2007

Służba nie drużba

Ola została zaproszona na kolację ze znajomymi z labu. Oczywiście, że skorzystała z zaproszenia - nie jest taka nierozsądna, żeby grzecznie podziękować za darmową wyżerkę w koreańskiej restauracji, co z resztą zawsze ma wartość dodaną - nowe informacje i cspostrzeżenia o życiu Koreańczyków.

W tenże sposób Ola poznała Koreańczyka, który w poprzednim semestrze był w Polsce. Bardzo miło wspomina ten czas, ale najbardziej w jego pamięci utknęły (w kolejności wypowiadania przez tegoż nowego znajomego Oli): Hybrydy (kiedy był baaaardzo mocno pod wpływem alkoholu ze swoimi kolegami z Francji i chyba Włoch), wódka, którą wlewali w niego przeklęci studenci polscy gdzieś w akademiku, przed wyjściem do Hybryd, schabowy, świeże warzywa i pola rzepakowe w drodze pociągiem do Sopotu. No cóż, przykro się zrobiło Oli, bo oprócz wódki, schabowych i nieznośnych studentów Polska ma trochę więcej do zaoferowania... tak by się wydawało, ale Ola, jak już wspominała, mało wie o życiu.

Ale wracając do kolacji: najpierw oczywiście samgyopsal (o którym więcej tu ), soju obowiązkowo (Koreańscy mężczyźni chyba popłakaliby się, gdyby soju nie było na stole) i mnóstwo innych dań, przystawek, dodatków, makaronów, zup i wszystkiego...

Olę posadzono obok profesora więc czuła się lekko onieśmielona, dopóki nie zobaczyła, że tenże profesor wychyla już kolejną pięćdziesiątkę soju i robi się czerwony (stopień czerowości twarzy oznacza poziom alkoholu ze słodkich ziemniaków we krwi - im intensywniejsza barwa tym profesor bardziej tracił kontakt ze światem;)). Profesorowi wtórowało kilku pobliskich Koreańczyków, o równie czerwonych licach;))) Okazało się, że mieli dwa powody do wlewania w siebie soju:
1/ Jeden z wtórujących Koreańczyków wybierał się na randkę. A ponieważ był grubo po trzydziestce i nie miał obycia z kobietami to profesor dawał mu dobre rady: jak to zrobić, żeby dziewczynę zamienić w żonę;)
2/ Cała kolacja była wydana na cześć jednego z kolegów labowych - jutro idzie do wojska.

Właśnie, wojsko. W Korei każdy mężczyzna ma obowiązek dwuletniej służby. Koledze z labu poszczęściło się - idzie tylko na 4 tygodnie. W końcu studia, kariera naukowa i takie tam - to przecież się bardzo liczy i koleś zawsze może się przysłużyć państwu w inny sposób niż bieganiem z nienaładowanym karabinem;)

Ola była bardzo ciekawa, czy kolega z labu cieszy się, że idzie do woja. Więc zapytała o to, dając upust swoim niezmierzonym pokładom wścibstwa i ciekawości. Dowiedziała się, że kolega bardzo się cieszy, że to tylko 4 tygodnie i że będzie mógł sobie pobiegać, poćwiczyć, wyrobić mięśnie i dopracować sylwetkę. Jak Ola dodała jeszcze że w Polsce to za mundurem panny sznurem to bardzo się ucieszył, że może i w jego przypadku tak będzie. Nic tylko trzymać kciuki, żeby 4-tygodniowa służba państwu przyniosła wymierne korzyści także dla jednego z rekrutów;))))

niedziela, 2 grudnia 2007

Polsko-koreańscy mnisi

Jak już wcześniej wspominałam świat jest mały, o czym ponownie przekonały się bohaterki tegoż właśnie skromnego Bloga.
Udając się na coniedzielne rozmowy o życiu w buddyjskiej świątyni nawet nie spodziewały się, że przyjdzie im dzisiaj usłyszeć język polski z ust innych niż swoich własnych:) A jednak...

W trakcie medytacji podszedł do nas mnich Dyrektor i wyszeptał, że w świątyni są Polacy. Czując przypływ patriotyzmu i falę polskości zaczęłyśmy się rozglądać po twarzach - kto tu może być Polakiem... Pomyliłyśmy Czechów z Polakami, ale to tak blisko, że prawie to samo;P

Po dharma talk poznałyśmy wielką trójcę mnichów i mniszek Polaków. Jakże zrobiło się miło! Jak fajnie, przyjemnie, rodzinnie:) Gadka szmatka, stoimy i rozmawiamy o polskim chlebie, wódce i kiełbasie... Tęsknota za krajem zbliża tak bardzo, że zostałyśmy uraczone opowieścią o gotowaniu barszczu czerwonego po cichaczu gdzieś w górach i przygotowywaniu likieru bananowego, a także o wyższości polskiego jabola nad koreańskim soju (które nota bene nie jest z ryżu, jak nam się wydawało, tylko ze słodkich ziemniaków - fuj:P).

Doszłyśmy do wniosku, że nie ma to jak polski wyluzowany facet! Nawet jeśli jest mnichem to przynajmniej można normalnie pogadać o bzdurach, które jednak stanowią jakąść część nas, czyli o kraju, hehe:) No i zaproszenie do Californi i nic tylko lecieć przed siebie, do mnichów Polaków w Stanach - to byłby niezły ubaw!

wtorek, 20 listopada 2007

Świat jest taki mały!

Wybrałyśmy się na zakupy świąteczne... Tak już czas, zwłaszcza, że paczka do Polski będzie szła z miesiąc!
W tym właśnie celu odwiedzona została jedna z głównych ulic zakupowych z pamiątkami - Insedong. Ale ponieważ mamy szczęście do spotykania nowych ludzi to jeszcze zanim dotarłyśmy na miejsce to w starszym Koreańczyku, widzącego nas z mapą, odezwał się instynkt Koreańczyka-pomocnika i zaprowadził nas w poszukiwane miejsce. Jak tylko dowiedział się, żeśmy dziewczyny prosto z Polski, zaczął mówić do nas po niemiecku;))) Informacje, że w Polsce mówimy po polsku nie bardzo do niego docierały. Naszczęście Iwona potrafi zrozumieć pojedyncze słowa, takie jak 'ale' i 'nic' więc dogadaliśmy się;))) Pan Koreańczyk dał nam milion folderów o filmach i dzielnicy Seoulu, w której akurat przebywaliśmy, nie zważając na fakt, że były one po koreańsku. Ale kogo to obchodzi - liczy się przecież gest;)

Wciągnął nas wir zakupów - od straganu do straganu, pałeczki, kubeczki, kolczyki i wszystkie te rzeczy, które oczywiście nikomu nie są potrzebne, przykuwały naszą uwagę. Będąc tak pochylona nad kupą przeróżności nagle zamarłam i natychmiast się wyprostowałam, jednocześnie obracając się. Cóż to mogło wywołać we mnie taką reakcję, przecież na codzień świecę przykładem spokoju i opanowania...;) Ale nie tym razem: usłyszałam język polski! Ludzie, z których wydobywały się dźwięki, chyba zauważyli mój niepokój, bo też się zatrzymali i patrzyliśmy sobie w oczy kilka sekund;)))
Po czym z mojej twarzy wydobył się dźwięk: 'Dzień dobry'.

Takie głupie 'dzień dobry' a łamie lody i już po kilku chwilach odkryliśmy, że mamy wspólnych znajomych...:) Zaraz potem pojawiła się obok polska mniszka i szybko pożałowałam, że wyjawiłam niektórych wspólnych znajomych, no ale mam nadzieje, że drzwi prowadzące na niedzielne mowy Dharmy nam się nie zamkną. Grupka Polaków okazała się, jak to się przedstawili: "Polskimi buddystami", którzy przyjechali do Korei na jakieśtam obchody czegośtam i różne uroczystości. Zaproponowali nam wycieczke do Hongkongu, a my takich rzeczy przecież nie odmawiamy;)))) Więc w ciągu tygodnia okaże się, czy znajomość z polskimi buddystami zakwitnie, czy też, jak przypuszczamy, umrze śmiercią naturalną.

Wniosek: nie jest ważne w co wierzysz, pewne rzeczy w ludziach są zawsze takie same, i to nie są te dobre rzeczy - ot, taki mały wnioseczek mi się nasunął po krótkiej rozmowie przepełnionej troche sztucznością, troche czymś, czego nie potrafie nazwać.

No i jeszcze, dla zaznaczenia obecności Iwony na tym blogu i jej udziału w powyższych wydarzeniach, sztandarowy tekst: "Dlaczego mi się to zdarza?" ;P

niedziela, 21 października 2007

Wybory 2007

Ponieważ jest cisza przedwyborcza to nie będę komentowała, a jedynie zamieszczę zdjęcia:)
Powiem tylko, że wypełniłyśmy dzielnie swój obywatelski obowiązek:) Ku chwale Ojczyzny! Hej!




(kolejność zdjęć chronologiczna:) czyli w kolejności wrzucania do urny)

środa, 17 października 2007

Zbliżają się wybory...

...zgłoszenia na listę wyborców do ambasady polskiej w Seoulu już dawno wysłane, ale jakoś nikt nie pokwapił się, aby chociaż potwierdzić przyjęcie zgłoszenia. Termin mijał 5 dni przed wyborami. Postanowiłyśmy więc zadzwonić i dowiedzieć się czy na 100% możemy zagłosować 21 października. No to dzwonimy.

Próba 1: Nr telefonu podany w ambasadzie jest prywatnym numerem któregoś z pracowników, który był bardzo zaskoczony, ale uprzejmy i powiedział żeby zadzwonić za 1,5h na nr ze strony ambasady ("obecnie nie ma panik konsul").
Próba 2 (już do ambasady:P): Najpierw trzeba przebić się przez milion ogłoszeń w 3 językach: jeśli chcesz połączyć się z ... wciśnij 5:) Pani w biurze konsularnym wzięła ode mnie nazwiska, kazała czekać, po czym powiedziala zeby zadzwonić za godzine, bo nie ma pani konsul...
Próba 3: Nikt nie odbiera.
Próba 4: "Aaaa to pani! Proszę poczekać"...."Tak, Tak, pani i pani K. są na liście, ale pani W. nie ma" "Jak to nie ma, przecież wysłała zgłoszenie" "Ale go nie dostaliśmy". Przerażenie maluje sie na twarzy Iwony, największej działaczki i głównego namawiacza, jeśli chodzi o wzięcie udziału w wyborach. "To ma jeszcze raz przesłać? Nie jest jeszcze za późno?" "Nie, nie, to może pani W. poda nam dane przez telefon"...

Teraz prosze wczystkich Drogich Czytelników o wczucie się w sytuację. Za 5 dni wybory, które mogą zmienić wszystko w naszym Kochanym Kraju, albo nie zmienić nic - wszystko zależy od wyborców i frekwencji. Iwona, która wierzy, że jej głos jeśli nie uratuje kraju to przynajmniej pomoże mu, stoi nad przepaścią wyborczej obojętności... Chwyta więc telefon i biegnie na dół do pokoju po paszport (siedziałyśmy wtedy jak zwykle na dachu, na V pętrze, a pokój jest na I). Słyszę stukot jej klapków na schodach, echo niepokojąco roznosi się po korytarzach. Sygnał, że winda przyjechała... I cisza, niepokojąca cisza, która trwała zaledwie 3 minuty, ale wydawało się, że to była wieczność.

Znów słychać piszczenie windy i w drzwiach ukazuje się Iwona... z telefonem w ręku... Od razu czuję, że coś nie gra: "Ola, rozłączyło się, akurat jak dobiegłam do pokoju i nie mogę się połączyć". Poinstruowałam ją, jak przebić się przez sekretarkę automatyczną i pobiegłam po ładowarkę do telefonu, w razie jakby znowu się rozłączyło. I znowu to samo: bieg po schodach, łapanie windy, szał szukania ładowarki i spowrotem na dach.

Ale tym razem to już było inaczej. Przywitała mnie uśmiechnięta twarz koleżanki: "Już wszystko załatwione, wszystko w porządku". Uffff, będziemy głosować:)

I tym sposobem Dzielna Iwona o mały włos a zasiliłaby grono milczących i obojętnych... Naszczęście nauczyłyśmy się w Korei, że najważniejsza to jest praca grupowa:)))))
Locations of visitors to this page