Ola in Big City

You only live once, but if you do it right, once is enough.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szara rzeczywistość. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szara rzeczywistość. Pokaż wszystkie posty

środa, 16 września 2009

Strajk stóp

I kto by pomyślał, że moje stopy też tęsknią za Afryką...

Przez milion czasu latały w japonkach po piaseczku i trawce. A tu nagle im przyszło trafić do świata z betonu, a ich właścicielce zachciało się przegonić stopy po Londynie. Oczywiście w japonkach, bo przeciez inaczej to niewygodnie.

I stało się. Jednak beton to nie piasek czy trawa. Stopy skapitulowały i się popsuły głośno chlipiąc, że właścicielka skazała je na terror. Teraz więc leżą na łóżku i ledwo dyszą, krzywiąc się na każde wyjście.

Przydałyby się kule, bo bez nich naprawdę nie dam rady chodzić:( Ja chcę na piasek! ;)

czwartek, 20 sierpnia 2009

Dzikość serca

Clubbing w Rwandzie jest bardzo ciekawym doświadczeniem z serii "imprezy świata'. Dłuuugo by opowiadać o miejscach, które odwiedziłam wczorajszej nocy i ludzi, których spotkałam, dostając przy okazji zaproszenie na dwa rwandyjskie wesela w piątek i sobote;) Sezon weselny rozpoczęty. Zapowiada się dłuuuugi weekend;)

Oczywiście przy poznawaniu ludzi następuje grzecznościowa wymiana zdan w stylu skąd jesteś, co tu robisz bla bla bla.
Jedna kiedy odpowiadam, że przyjechałam z Juby, z Sudanu, Rwandyjczycy robią wielkie oczy, a ich wyraz twarzy mówi: 'wariatka!'.

Z dziesiątek ludzi, których wczoraj poznałam nikt nigdy nie był w Sudanie, który kojarzony jest z pustynią i czarną dupą (nieznacznie mija się to z prawdą;P). Ja natomiast, jako osoba, która spędziła tam pare dobrych miesięcy, zostałam uznana za twardą sztukę z dużym uzależnieniem od adrenaliny i hadkoru.

No coż, jeśli w Afryce tak postrzegany jest Sudan, to nic dziwnego, że nikt z Europy nie pali się do odwiedzin w Jubie;)

czwartek, 16 lipca 2009

Wojna na horyzoncie

Kolacja. Spokojnie sobie jemy komentując wypadki dnia minionego. Nagle coś zaczyna się błyskać. Widzimy za płotem jak rozświetla się niebo. Burza idzie...

Jednak kilka godzin później te same błyski stały się bardziej intensywne i przesunęły się po horyzoncie na naszą stronę Nilu. Zza olbrzymich mangowców niebardzo można było dostrzec co tam się tak naprawdę dzieje. Na burzę to nie wyglądało, bo co kilka sekund niebo robiło się na horyzoncie jasne. Jakby regularne wybuchy. Nie miało to końca.

Można było stać i gapić się i wymyślać co to może być. Optymiści twierdzili, że to może jednak jakaś nietypowa burza. Ja stałam, patrzyłam, ale nie widziałam, bo w głowie układałam plan co należy zabrać w razie nagłej ewakuacji. No i czy coś takiego jak 'nagła ewakuacja' w ogóle może mieć miesce. Czy może lepiej zacząć ćwiczyć komendę 'padnij', żeby kule przelatywały nad głową, a nie przez głowę.

Najciekawsze, że było widać błyski, ale niczego nie słyszeliśmy. Przypomniały mi się zdjęcia z wojny w zatoce, które oglądałam w jakiejś koreańskiej książce: podobna łuna na niebie i podobno dźwięków niewiele. Może biją się gdzieś na granicy?

Rano w gazecie napisali, że Sudan kupił od Chińczyków jakąś nową wyrzutnię rakietową.... bosko... Może to ją wypróbowywali? No ale 'Sudan' w gazetach oznacza zazwczaj rząd w Chartumie, a nie Sudan Południowy.

Kolejnego wieczora błyski przeniosły się o 90 stopni na horyzoncie. A może po prostu rozminowują pola? Ale jak rozminowują? Puszczają stado krów? grupę dzieci? nieposłusznych więźniów?

Mam nadzieję, że te błyski nie dotrą do Gumbo.

wtorek, 30 czerwca 2009

Nie ma jak w domu...

Dziś przydarzyła mi się niespotykana rzecz.

Trawa nazwał namiot, który razem za mną zamieszkuje, DOMEM. Już dawno nie słyszałam słowa 'dom', a w połączeniu z namiotem zaopatrzonym w stół, dwa łóżka, burczącą klime i szafki zbite z pudełek po sprzęcie Ericssona, brzmi dosyć kosmicznie.

W naszym 'domu' mamy też duży bałagan, z bardzo prostej przyczyny: pracy jest tyle, że jak już wchodzimy do namiotu to bardziej w celach odpoczynkowych niż sprzątających. Niestety (albo stety) żadne z nas nie należy do tych, dla których sprzątanie jest świetną zabawą (zwłaszcza, że w bezklimowym namiocie Trawy ostatnio zagościła zielona mamba, czy jakieś temu podobne, co zwiększa prawdopodobieństo tragicznych wypadków przy sprzątaniu).

I tak po dłuższym zastanowieniu to DOMEM wolę jednak nazywać to, co na mnie czeka w Polsce. A miejsce, w którym mieszkam nadal będę nazywała NAMIOTEM lub CAMPEM. W przeciwieńskie do Trawy, jak podejrzewam.

Uff i problem definicyjny mam z głowy;)

środa, 8 kwietnia 2009

Zaufanie po afrykańsku

O miejscu, w którym obecnie przebywam można powiedzieć wiele rzeczy, i dobrych i złych. Niektórzy z moich towarzyszy zsyłki skłoniliby się raczej ku tym negatywnym aspektom. Jednak ponieważ Ola we wszystkim stara się zobaczyć dobro, to bardzo stara się też zobaczyć piękno w Jubie. Idzie jej różnie, w zależności od nastroju i ilości przepracowanych nadgodzin;)

Jest jednak jedna rzecz, która jest tu dla mnie wręcz przerażająca i bardzo utrudnia moją duchową egzystencję i komfort psychiczny. Podejrzewam, że nie jest to jedyne miejsce w Afryce, gdzie występuje to zjawisko. Śmiem nawet sądzić, że jest ono dość powszechne na tym kontynencie, ale żeby tezę rozwinąć muszę więcej zobaczyć.

Uderza mnie tu zupełne inne podejście do zaufania. Biały człowiek, którym chcąc nie chcąc jestem (niektórzy by zaprzeczyli mówiąc że jestem białą kobietą, ale zostańmy przy człowieku), ma bowiem wielki problem z zaufaniem. Polega to na tym, że bardzo często dając wyraz zaufania człowiekowi o ciemniejszym kolorze skóry, można się bardzo na tym przejechać. Kończy się to na przewrażliwieniu i zbytnim posiadaniu oczu dookoła głowy (że aż można nabawić się zeza:P).

Fizyczni pracownicy na naszej budowie są w zdecydowanej większości czarni. A ja dbam o to, żeby za swoją pracę dostali kasę tudzież inne dodatki. Niby jestem po tej dobrej stronie, w końcu im płacę i wysłuchuję. Tak naprawdę jednak w mojej głowie zrodziło się wrażenie bycia po drugiej stronie barykady. Biały człowiek, naiwny (tak teraz skłonność do zaufania innym zaczęłam nazywać naiwnością), jest po to, żeby potraktować go jak bankomat i najlepiej jeszcze skopać (jak jest ciemno) i uciec.

Litość nad Afryką, jaką prezentuje Europa, tutaj przekształca się w bardzo cwane sposoby jej wykorzystania. Do perfekcji opanowane zostały przez tutejszych historie o chorobach, zarazach i śmierciach, które w otoczeniu europejskim by mnie wzruszyły, zwłaszcza jeśli są opowiadane przez współpracownika, towarzysza niedoli na tym księżycu ziemskim. Jakże przykry jest fakt, że to wszystko, w dużej większości, to żerowanie na wrażliwości białych, już nie wspominając o białych kobietach.

Wniosek płynie z tego bardzo smutny, a nawet kilka wniosków. Druga strona barykady nie pozwala do końca poznać tego świata. Kolor skóry zdradza na każdym kroku i nie bardzo jest się gdzie ukryć. Pozostaje enklawa białych lub pseudo-białych albo biało-czarnych. Enklawa ta, mimo jakiejś tam swojej atrakcyjności, jest jednak przeniesieniem wszystkich przywar życia po tamtej stronie kuli ziemskiej, plus przesiąka biznesem i pieniędzmi.

Próba przebicia się na drugą stronę kończy się jednak rozczarowaniem i uciszaniem swojej wrażliwości. Do momentu, w którym historie o wojnie, biedzie i śmierci zaczną rozśmieszać zamiast smucić ;( A z tyłu głowy coraz częściej gnieździ się pytanie: kolejny naciągacz? kolejna bzdura? a jak jest naprawdę?

.

piątek, 6 marca 2009

Równouprawnienie po afrykańsku

Jeśli ktoś jeszcze nie wie to w Sudanie panuje równouprawnienie. Takie, pełne dumy stwierdzenie usłyszałam od pana ministra z Ministry of Housing. Oczywiście każdy człowiek wie, że kobiety są silniejsze od mężczyzn. Dlatego w rządzie Sudanu Południowego 25% to kobiety. Ciekawe to bardzo ponieważ zdarza mi się owszem od czasu do czasu zobaczyć kobietę w ministerstwie, ale albo jako sprzątaczkę albo sekretarkę. No ale możemy uznać, że te 25% kobiet w swojej skromności po prosstu nie lubi się afiszować i są szarymi eminencjami. Powiedzmy... ;)

Przy innej rozmowie, ten sam pan oświadczył że ma TYLKO jedną żonę. A to dlatego, że zdecydował się na wzięcie ślubu w kościele. Tak więc przed katolikami afrykańskimi stoi zazwyczaj bardzo ciężki wybór: czy wziąć ślub jak nakazuje obrządek katolicki, czyli w kościele, przysięgając wierność do końca życia, czy może jednak darować sobie ten zabobonny zwyczaj i wziąć sobie trzy kobiety za żonę. Można nawet więcej, ale trzeba mieć na to pieniądze. Oczywiście to, że ma się trzy żony nie kłóci się z tym, że jest się katolikiem. W końcu nie wzięło się ślubu w kościele. A w zamian ma się kogoś od prania, od gotowania i od wychowywania dzieci... no i urozmaicenie w wieczornych zabawach;)))

Mimo wszystko niełatwe jest życie takiego afrykańskiego męża. Poza faktem, że musi wybierać, ma też ograniczone pole manewru na własnym podwórku! Pan B. wyznał, że bardzo chciałby coś od czasu do czasu ugotować swojej żonie (no z tym gotowaniem to trochę przesadziłam - chciałby od czasu do czasu zrobić jej herbatę). Ale to nie takie proste, bo gdyby jego matka zobaczyła, że on robi herbatę żonie, a żona odpoczywa, to nie dość że wygnałaby jego żonę to jeszcze pobiła syna. No i to tak idzie z pokolenia na pokolenie.

A ja lubię bardzo dostawać kawę do łóżka... :)

środa, 9 stycznia 2008

Pekin subiektywnie

"Kocham Koreę" - powiedziała Iwona po zapaleniu chińskiego Marlboro. Szukała ich cały dzień, a okazały się być podróbą, w dodatku 'made in Phillipines' przeznaczone tylko do sprzedaży w kraju;)))

Warto dodać, że jeszcze dwa dni wcześniej przeklinała Koreańczyków i starała się przekazać jednemu z ich przedstawicieli, jak bardzo ma dość tego kraju, jego obyczajów i systemu;))) Punkt widzenia tak bardzo zależy od punktu siedzenia... Okazuje się, że zawsze może być gorzej;)

poniedziałek, 17 grudnia 2007

Eksmisja

Okazuje się, że Koreańczycy potrafią być stanowczy. Szkoda tylko, że w kwestiach, w których być nie powinni. I w ten sposób Ola spędzi Sylwestra na bruku, gdyż zgodnie z zarządzeniem odgórnym, wszyscy mają się wynieść z akademika do końca grudnia. Powód jest oczywisty: przygotowanie akademika dla następnych studentów, którzy przyjadą dopiero w lutym.

Nikogo też nie obchodzi, że część studentów ma porezerwowane loty na styczeń (jak np. my;P). Tak więc będzie trzeba przekoczować kilka nocy ciągając się z bagażami po love motelach i hostelach. Ma to też swoje dobre strony: love motele mają często lustra na sufitach i telewizory z kanałami po angielsku (i zazwyczaj 2 porno kanały, ale to akurat Oli nie interesuje) ;)

Na szczęście w trakcie nieszczęsnych 10ciu dni stycznia odwiedzimy Pekin, gdzie hotel mamy już (z trudem) zarezerwowany, więc zostaje jedyne 6 nocy do zagospodarowania:))) Jakieś pomysły?

poniedziałek, 10 grudnia 2007

Bliskie spotkanie III stopnia z...

... ajummą (czyt. adżummą, po koreańsku: 아줌마).
Zanim spotkanie zostanie opisane, po krótce przedstawię sylwetkę ajummy.
Jest to więc dosłowie kobieta zamężna. Posiada ona jednak dosyć charakterystyczne cechy, które wpływają na unikalność tej warstwy społeczeństwa. Ajumma zazwyczaj jest niewysoka i posunięta wiekiem, co widać także po jej ociężałej już sylwetce. Zazwyczaj (w 99% przypadków) ma krótkie kręcone włosy, poddawane milionom trwałych i farbowań, a do tego dość grubą wartwę makijażu i kolor pomadki rzucający się w oczy (ajumma gustuje zazwyczaj w rażących różach lub szkarłatnych czerwieniach).

Ajumma jest kobietą doświadczoną przez życie, więc wie jak sobie poradzić w zatłoczonym Seoulu. Jeśli w metrze jest dużo ludzi, próbujesz wyjść, a ktoś cię pcha od tyłu, to z pewnością ajumma.
Dość popularny jest nawet dowcip:
- W metrze jest jedno wolne miejsce. Kto pierwszy usiądzie: batman czy superman?
- Ajumma!
Codziennym widokiem jest kilka plastikowych toreb w rękach ajummy, wydzieranie się na ulicy i zwracanie uwagi młodszym, niegodnym ajummy osobnikom. Ajummie zawsze się spieszy, wszędzie jej pełno...

Ola znosiła z wrodzoną jej tolerancją łokcie ajummy kłujące ją po bokach w metrze i jej wyścig po miejsce, kiedy tylko otworzą się drzwi. Przyzwyczaiła się już do tramwajów warszawskich... Jednak dziś przyszło jej stanąć w kolejce w banku, aby załatwić sekundową sprawę wymiany waluty. Była pierwsza w kolejce, ale kątem oka zauważyła skradającą się ajummę, która do tego naradzała się z inną... Chwila nieuwagi i kobieta z kręconymi włosami przykrytymi różowym kapeluszem pchała już swoją tylną część ciała między Olę i krzesło, na którym Ola miała właśnie usiąść w celu dokonania transakcji.

Grzeczne zwrócenie uwagi, że tutaj jest kolejka nie za bardzo obchodziło intruza, który rzucił zdawkowe (o ile mi się dobrze zrozumiało): Ja tylko na moment. Ola dałaby sobie spokój gdyby nie to, że ona też tylko na moment, ludzie na nią czekają a w dodatku, nauczona doświadczeniem, dobrze wie, że ajummie zajmie to więcej niż moment.
Jednak przeciwnik okazał się bardziej wytrzymały i już zdążył rzucić swoją torebkę na krzesło, a Oli dostało się łokciem.
Poziom furii wzrastał. Przez głowię Oli przemknęło milion myśli:
- Na chwilę? Taak? Za chwilę to twój różowy kapelusik znajdzie się za oknem...
- A może by tak kopnąć panią ajummę, że kapelusik jej spadnie sam...
- Oddam jej też łokciem;))) Sa sa sa, a może nie...może kopnę w tyłek..;)
- Znam takie jedno obrażliwe słowo, niech tylko na mnie popatrzy to jej powiem co o niej myślę...
- Skąd się to w ogóle bierze, że taka wścibska baba wpycha mi się pod nos bezczelnie???

Ola jednak oprzytomniała a jej myśli ją samą zaskoczyły. Przecież z natury jest dobrą i miłą dziewczynką... Podeszła więc po numerek do innego okienka. Pomyślała, że trudno, najwyżej pogimnastykuje się językiem migowym (bo pani, do której stała w kolejce, była jedyną mówiącą po angielsku). Udało się jednak bez problemu, a kiedy Ola odchodziła od okienka to ajumma jeszcze załatwiała swoją 'szybką' sprawę. I oglądała się, czy przypadkiem ta młoda obcokrajowczyni już za nią nie stoi;P

Jaki z tego morał? W życiu trzeba sobie umieć poradzić:))) Chyba pokręcę sobie włosy....;P

sobota, 1 grudnia 2007

W Korei wcale nie jest łatwo...

2007 Seoul Town Meeting - konferencja organizowana od kilku lat specjalnie dla obcokrajowców zamieszkujących Seoul w celu konfrontacji ich obaw, problemów i trudności mieszkania w tej metropolii z władzami miasta i przedstawicielami rządu. Tysiące pustych słów, jak to rząd pomaga obcokrajowcom, poprzez organizowanie imprez integracyjnych dla małżeństw mieszanych oraz cooking classes, tysiące pytań pozostawionych bez odpowiedzi kolejny raz z rzędu...

Okazuje się jednak, że życie w Seoulu wcale nie jest takie kolorowe, ale ludzie mieszkający tutaj kilka, kilkanaście lat codziennie borykają się z irracjonalnymi i wręcz groteskowymi problemami, które wynikają z chorego prawodawstwa i ciągłej potrzeby Koreańczyków do naradzania się, dyskusji i przemyśleń zamiast do działania. Najciekawsze jest to, że to rząd koreański z całej siły stara sie przyciągnąć obcokrajowców do Korei, w celu zwiększania inwestycji zagranicznych i globalizowania Korei - w kraju, gdzie obcokrajowcy stanowią 2% to całkiem ważna sprawa.

Oto pare "kwiatków" wyłapanych w dniu wczorajszym:

- Podwójne obywatelstwo w Korei jest niedopuszczalne; wobec tego jeśli np. Amerykanka wychodzi za Koreańczyka to albo zrzeka się swojego amerykańskiego obywatelstwa albo jej dzieci formalnie nie mają matki.

- Po rozwodzie, małżonek, który nie jest Koreańczykiem traci prawo do pobytu w Korei i musi starać się o wizę albo pakować walizki. A co z dziećmi?

- Brak szkół międzynarodowych, dla dzieci np. inwestorów.

- Aby założyć konto w banku, zarejestrować się na stronę internetową, kupić telefon komórkowy itp itd niezbędny jest Numer Identyfikacyjny (coś jak nasz PESEL). Problem polega na tym, że obcokrajowcom takie numery nie są przyznawane.

- Jeśli już uda się komuś założyć konto w Korei (jest to mimo wszystko możliwe po przejściu przez tysiące urzędów i podań, no i znajomości) to i tak nie może wyciągnąć z niego pieniędzy w żadnym innym kraju poza Koreą. Aby móc używać konta w innym kraju trzeba mieć konto dolarowe, które jest jeszcze trudniej założyć niż zwykłe. Wynikają z tego takie problemy jak np. nauczyciel angielskiego po zakończeniu kontraktu wraca do siebe do USA, a pieniądze za prace są mu przelewane po wyjeździe (bo w Korei to tyle trwa). Wtedy, aby pieniądze odzyskać, należy jeszcze raz pokonać drogę Stany-Korea, wypłacić pieniądze w bankomacie, zamienić je w banku na dolary i wsiąść w samolot. Zaden problem.

- W Korei jest sporo inwestorów, jest dla nich nawet specjalna wiza. Tylko, że jest podział na inwestorów lepszych i gorszych. Jeśli przyjeżdzasz do Korei, aby zainwestować mniej niż 1,5 mln dolarów, to lepiej nie zabieraj ze sobą rodziny, bo nie ma ona żadnych praw - a już na pewno nie spodziewaj się, że twoja żona będzie mogła pracować - to jest zabieranie miejsc pracy Koreańczykom.

- Aby dostać wizę E-2, która jest pozwoleniem na pracę jako nauczyciel angielskiego, trzeba się nieźle nagimnastykować - zrobić milion badań, przeprowadzić rozmowę w konsulacie, mieć czyściutką przeszłość i takie tam. Tylko, że jak już taki nauczyciel przyjedzie do Korei to ma mega ograniczone prawa. Powodem takiego stanu rzeczy jest to, że jakiś czas temu prasa koreańska nagłośniła sprawę o nadużywaniu narkotyków i alkoholu przez jakichśtam nauczycieli. Dodatkowo "ci ludzie pracują z dziećmi, więc wymagają dodatkowej kontroli". Dodam, że to bardzo popularne tu, że ludzie ze Stanów i Kanady podpisują roczne kontrakty na nauczanie ang. Zdarza się jednak, że nie dostają zapłaty, borykają się ze swoimi nieuczciwymi pracodawcami, nie mają się do kogo zwrócić, nie mają praw i są traktowani, jak oni to wyrażają - jak niewolnicy.

- Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze takie przyziemne sprawy jak to, że taksówkarze potrafią wykopać obcokrajowca z taksówki, nikt nie jest w stanie ogarnąć ludzi jeżdżących po Seoulu na skuretach i wciskających się w każdą dziurę, nie respektujących żadnych przepisów i narażających życie wielu uczestników ruchu drogowego. Zadzwonić na policję? Rewelacja - nikt nie mówi po angielsku, zgłosić kradzież, napaść, cokolwiek - patrz wyżej. Nie ma gdzie zadzwonić, gdzie uzyskać informacji, nic.

Tak piękne jest życie w Korei. Ale ludzi coś tu trzyma:)))

sobota, 24 listopada 2007

Osobliwa rozmowa

Moja koreańska komórka zaczyna dzwonić. Numer nieznany.Odbieram i słyszę potok słów.
Wszystko by było ok, gdyby te słowa nie były po koreańsku.
Więc grzecznie mówię: English, please.
W odpowiedzi słyszę kolejny potok słów, tym razem w przyspieszonym tempie.
Jedyny ratunek, jaki przyszedł mi do głowy: Hangukmal mullajo (co oznacza, mniej więcej, że po koreńsku do mnie nie dociera).
Mój rozmówca po tym stwierdzeniu najwyraźniej uznał, że skoro wydusiłam z siebie takie skomplikowane zdanie to jestem w stanie zrozumieć wszystko więc mówił dalej swoje, tym razem wolniej. Nawet udało mi się rozszyfrować słowo 'gdzie' :P

Najwyraźniej jednak osoba po drugiej stronie spodziewała się koreańskiego rozmówcy i po prostu pomyliła numery. Dlatego też, nie chcąc jeszcze bardziej rozczarować nieznajomego moją nieznajomością języka, odłożyłam słuchawkę.

poniedziałek, 19 listopada 2007

A miało być tak pięknie...

...a jest jak zwykle :(

Zima jest to pora roku, której Ola, delikatnie mówiąc, nie lubi. Oczywiście czasami zdarza jej się zapałać wielką miłością do śniegu, ale takie nietypowie zjawisko zdarza się jedynie w czasie ferii zimowych, kiedy to może poszaleć sobie na nartach w jakimś spokojnym zimowym kurorcie. Poza tym nie należy wiązać słów Ola, zima i uwielbienie, ponieważ po ich połączeniu wychodzi dziwoląg, który nie ma racji bytu i wydaje się być zabawny w ustach innych osobników.

Dlatego też Ola miała skrytą nadzieję, że wybierając się w cieplejsze miejsce od Polski, jakim jest Korea, uniknie zamrożonej wody spadającej z nieba i oblepiającej wszystko co się rusza i nie rusza. Jakże bardzo się myliła!

Taki oto widok napotkał ją dziś przed akademikiem:

Tak, jest to śnieg! Mało tego - pokrywa śnieżna zwiększa się w zastraszającym tempie, tak, że nawet pan strażnik wyszedł ze swej budki, aby odśnieżyć podjazd!!!
A ponieważ już chyba wszędzie występują anomalie pogodowe to obfitym opadom śnieżnym towarzyszy... burza! Czegoś takiego Ola jeszcze nie widziała w swoim krótkim życiu.

Dlatego podnoszę apel do wszystkich, którzy czytają te skromne notatki na tym nieśmiałym blogu:
Ludzie! Nie używajcie dezodorantów, jeździjcie rowerami i segregujcie śmieci!
Nie pozwólcie Oli marznąć tylko przez to, że przez swoją głupotę (przykro mi, musiałam użyć tego słowa) zmieniamy klimat tego pięknego kraju...
Brrrr

Dla jasności: używam dezodorantu w sztyfcie;P
Locations of visitors to this page