Ola in Big City

You only live once, but if you do it right, once is enough.

sobota, 21 lutego 2009

Zakupy w Jubie

Jak każda kobieta, tak i ja, przyznam się bez bicia, że bardzo lubię zakupy. Ale nie zakupy generatorów, drutu wiązałkowego i cementu, bo to sprawia mi mniejszą przyjemność niż dorwanie mega-super-wypasionej-i-bombastycznej rzeczy, którą mogę na siebie wrzucić.

A ponieważ dziś wieczór planujemy ubawić się po pachy na imprezie z okazji święta świętego Patryka czy kogoś tam i ponieważ wszysycy nasi czarni znajomi (w tym z banku) wiedzą, że mzungu wpada na imprezę i z pewnością też będą aby nacieszyć swoje oczy blaskiem białej skóry, symbolu wyuzdania i wszystkiego co w życiu jest piękne, należy się do tego odpowiednio przygotować. (uf, jakie długie zdanie skonstruowałam). O mojej sukience w groszki mówi już pół Juby więc nie wypada znowu zaprezentować się w tej samej kreacji (chociaż im wszystkim wystarczy to że mam blond włosy:P). Postanowiłam więc odwiedzić tutejszy stadion dziesięcio lecia w ramach polowania na fajną kieckę:)

Jedynie na stadionie można znaleźć wszsytko. Instytucja sklepu jest tutaj, hmmm, dość ograniczona. Za wyjątkiem marketu Jit jedynego w mieście, który zwany jest także Żydem, ze względu na poziom cen;)

Okoliczny Stadion jest dość ciekawym zjawiskiem. Przede wszystkich dość charakterystycznie pachnie. Jest to mieszanka potu, wędzonych ryb, surowego mięsa które wegetuje sobie na słońcu, resztek jedzenia, tkstyliów i dymu z kociołków. Wymienione źródła zapachu także można znaleźć na tymże rynku. Poza tym można kupić węgiel sprzedawany przez leżące na ziemi kobiety, mąkę z której robione są wyklepane kopczyki, wędzone ryby poskręcane w warkocze, kawałki słoniny wysuszone na słońcu, okoliczną muzykę, która pogrzewa (gorącą już od palącego słońca) atmosferę, lokalne ubranka i stroje "ludowe", klapki, japonki, sandały i w ogóle wszystko wszystko wszsytko czego tylko dusza zapragnie. Jedyne co trzeba zrobić to znaleźć poszukiwaną rzecz i przeciskać się między straganami i milionem czarnych sprzedawców. Na każdym straganie jest przynajmniej jeden człowiek, którego funkcją jest leżeć i się chłodzić. Są także naganiacze, ale to pewnie w teorii, bo w praktyce w takim upale tylko desperatom chce się kogokolwiek naganiać. Można też wymienić pieniądze w ramach nielegalnego handlu walutami, albo zagrać w jakąś grę i te pieniądze przegrać. Można kupić perfumy, owoce, napoje (do zutylizowanych butelek po wodzie wlewa się "nową" wodę i zabarwia jakimś syropem - lokalny recycling), warzywa, pokrojonego ananasa sprzedawanego na kawałki w woreczkach foliowych no i wszystko jak już wpomniałam:)

Przedzierając się między straganami czułam się jak Beata Pawlikowska:) Przynajmniej w promieniu kilometra nie było białego człowieka poza mną i Leszkiem:)))

No i najważniejsze: z pozoru na rynku wydawać by się mogło że biała kobieta świrnięta na punkcie ciuchów jak ja nie znajdzie tutaj niczego dla niej atrakcyjnego. Cóż za pomyłka i bląd! :)) Kupiłam najcudowniejszą na świecie zieloną sukienkę, w której zaprezentuję swoje białe ciało dzisiejszego wieczoru. Do tego można znaleźć dużo baaardzo fajnych kolorowych rzeczy. A potem się o nie potargować:)

W pewnym momencie zabrakło nam pieniędzy i musieliśmy wrócić po nie do samochodu (zwłaszcza że znalazłam CUDOWNĄ SPÓDNICĘ za 15 funtów sudańskich i trzeba było po nią wrócić). Korzystając z okazji dotarcia do samochodu chwyciłam Colę, którą wcześniej już otworzylam i grzecznie na mnie czekała. Jakież było moje zdziwienie kiedy w buzi zamiast rozgazowanego słodkiego napoju poczułam jakieś ciała stałe! Były to mrówy, które chyba na odległość wyczuły otwartą Colę w naszym samochodzie i nie wiem jakimi przejściami i dziurkami, ale się do niej dostały (i to w całkiem przyzwoitej ilości). Odechciało mi się pić i wróciliśmy po spódnicę. No i okazało się że w ciągu 10 min naszej nieobecności jej cena skoczyła już do 18 funtów:)))) Po ciężkich negocjacjach zapłaciłam 12:P

Zakupy udane, Ola szczęśliwa, a wieczorem imprezka, jeeee:)

czwartek, 12 lutego 2009

Matatu do nieba

Słowem wstępu będzie to, że jak wiadomo Sudan podzielił się na Północny i Południowy. Część południowa, w której dane jest mi obecnie przebywać charakteryzuje się dominacją chrześcijan i czarnych. Natomiast Północ to Arabowie muzułmańscy oczywiście. Czekamy sobie więc do 2011 roku na referendum, które ma rozstrzygnąć czy Sudan zostanie podzielony czy też zacznie się kolejna wojna.

Ale nie o tym chciałam dziś pisać.

Moją uwagę i zainteresowanie przyciągają tu lokalne autobusy, tzw. matatu. Małe busiki, wypchane po dziurki w dachu, w kołach i w czym innym ktokolwiek by chciał. Najciekwasza w nich jest natomiast powierzchnia reklamowa. Dokładnie jest to tylnia szyba, która służy nawracaniu kierowców i przypominaniu im o tym, że są śmierteni, a jedynie bóg i stwórca może mieć coś do gadania, nawet na drodze.

(Inna sprawa, że zasady ruchu drogowego tu owszem panują, ale jedynie przy wręczaniu mandatu. Do głównych należy: zakaz jeżdzenia w sandałach, w krótkich spodenkach i cały milion innych rzeczy, które tyczą się tylko białych ludzi. Poza prawem są natomiast motocykliści, których tu z czystym sumieniem można nazwać dawcami narządów. Z jedną małą uwagą: tu nikt narządów nie szuka, a sztuka transplantacji jeszcze podejrzewam, że nie została spłodzona...)

No a wracając do matatu:


Inne popularne teksty to: God is great, Trust in God i wszystkie temu podobne teksty które wprowadzają silny dysonans pomiędzy tym co widzi się za oknem a tym co jest napisane na matatu:)

wtorek, 10 lutego 2009

Doświadczyć ciszy

Budowa ministerstwa ucicha około 1 w nocy. Wszyscy panowie zabierają swoje sprzęty i znikają w ciemnościach.

Dosłownie znikają w ciemnościach, bo ich czarny kolor skóry sprawia, że trzeba strasznie wytężać wzrok, żeby ich dostrzec w nocy. Jak jeszcze nie daj boże założą twarzowe czarne wdzianko to poznać można że to ktoś idzie tylko po ewntualnym cieniu przezeń rzucanym na wysuszoną ziemię.

Ale kiedy już tak wszyscy znikną w ciemnościach swoich namiotów i nastanie cisza nie zakłócona przez żadną betoniarkę albo temu podobne narzędzia zbrodni, noc robi się przepiękna.

Noc w Jubie wydaje się być najpiękniejszą częścią dnia. Nagrzane powietrze pachnie słońcem, a owady zachęcone spadkiem temperatury rozwijają swoje skrzydła. Niebo jest chyba bardziej gwaździste niż w każdym innym miejscu na świecie, a z oddali słychać bębny i śpiewy tubylców tańczących przy ognisku. Gdzieniegdzie przebija się też Rihana z jakiejś miejscowej dyskoteki, na dowód tego, że kultura amerykańska dociera wszędzie;))))

I tak leżąc i patrząc w gwiazdy mam wrażnie, że jestem na księżycu... Wokoło pusto, nie ma nic, przestrzeń ogromna pokryta lekko przyaloną trawą i jasno jak w dzień, dlatego, że jest pełnia.

W takich momentach, w co wielu może nie uwierzyć, naprawdę doceniam ciszę;))))

środa, 4 lutego 2009

Łączność ze światem

Jeju, nie pomyślałabym nigdy, że będę w takim wirze pracy i wydarzeń, który nie pozwoli mi napisać nawet kilku zdań. Moje ostatnie komentarze napisane na marginesie to “lodówka na kuluczyk, lol” zanotowane w takim biegu, że nie zauważyłam, że kluczyk, którym zamyka się lodówkę chroniąc wodę przed kradzieżą, zamieni się na kuluczyk:)

Jest jeszcze jeden komentarz: “postal address: Juba” – tak podaje się tu swoje namiary geograficzne, czasami jeszcze dodając numer skrzynki pocztowej, ale to już zdarza się rzadziej.

Od dwóch tygodni uczestniczę w projekcie budowy budynku ministerstwa telekomunikacji i usług pocztowych. Zabawne jest jednak to, że telekomunikacja i usługi pocztowe mijają się bardzo z obrazem tych zjawisk w naszych europejskich głowach. W Sudanie Południowym jest kilku operatorów komórkowych – usługi sprzedawane są w systemie pre-paid. Natomiast fakt, że państwo to nie posiada własnej ogólnej infrastruktury telekomunikacyjnej sprawia, że powodzeniem cieszą się tu sieci ugandyjskie albo północno sudańskie. Spora część okolicznych mieszkańców posiada kilka numerów telefonicznych, z bardzo prostej przyczyny: nie da się połączyć między poszczególnymi sieciami. Z kolei to, że na jednego mieszkańca przypada mniej niż jeden telefon (spotkałam się z tym, że kilku znajomych miało jeden numer, którym się dzieliło i podawało np. na rozmowach o pracę) sprawia, że zazwyczaj próbując się do kogoś dodzwonić możemy napotkać przeszkody związane z “abonamentem czasowo niedostępnym” (oczywiście wypowiedziane ślicznym kobiecym głosem w języku angielskim, arabskim lub jakimś innym w zależności od kraju pochodzenia operatora). No więc cały myk polega na tym, żeby rząd miał sprzęcior coby “łączyło nas coraz więcej” i sprzedawał na niego koncesje opływające kasą i diamentami:) Na razie sytuacja idealna dla operatorów komórkowych – nie ma żadnego oligopolu typowego dla rynków europejskich, tylko wręcz komplementarne połączenie między operatorami:)

Póki to nastąpi upłynie jeszcze sporo wody w Nilu. Zwłaszcza, że rzeczy dzieją się tu wolniej, a dwojenie się i trojenie żeby coś przyspieszyć zakrawa o pracę syzyfową. Dlatego też lepiej się wyluzować i popłynąć sobie rozpływając się w czasie jak w dobrze naturalnym, a nie jak w pieniądzu:)
Locations of visitors to this page