Ola in Big City

You only live once, but if you do it right, once is enough.

poniedziałek, 31 grudnia 2007

Wełniany Seoul

Kasia wyjechała, ale równowaga polskiej krwi w Seolu została zachowana:) Prosto z dalekiej Polski do koreańskiej metropolii przybył pan Wełna:) coby zaszczycić swoją obecnością Olę i spędzić z nią dwa zimowe, ale piękne tygodnie.

Doświadczona Ola tym razem wcieliła się w rolę przewodnika wiedzącego wszystko o Seolu i rzeczach wartych zobaczenia. Okazuje się, że wizyta w tym samym miejscu, ale dokonana połączonymi siłami damsko-męskimi może przynieść dodatkowe i ciekawe obserwacje. Można także odkryć nieznane dotąd miejsca;)

Więc Drodzy Czytelnicy, powtórka z historii, ale tym razem we dwoje. I co ważniejsze (co z pewnością widać na poniższych zdjęciach) tym razem Ola prezentuje się jako osoba bardziej dojrzała, bo wykonująca poważne i odpowiedzialne zadanie, jakim jest ponowne odkrywanie i to nie przed sobą, ale osobą, której obce są tajemnicje duszy Azji (znaczy się tego pięknego miasta, w którym jeszcze przebywam):

Jak widać, Gość z daleka nie miał dużo do powiedzenia;))))

Pałace widziane we dwoje prezentują się znacznie bardziej interesująco (proszę zwrócić uwagę na powagę Oli przejętej swoją nową rolą;P)

Gość szybko znalazł sobie nowego kumpla, naszczęście Kumpel nie był tak gadatliwy jak Ola;)

Ola i Wełna w muzeum:)

To jest oczywiście zdjęcie pięknej pagody koreańskiej. Na pierwszym planie widać skupienie turystów;)

A to wspólne odkrycie. Nota bene na ulicy, na której Ola była już milion razy;) BTW.Zdjęcie zostało zatytułowane: "Gdzie jest Ola?"

"Dlaczego każesz mi jeść 'buldogi'? ;)

Północny sąsiad też został odwiedzony;) Ola mogła powtórzyć zdjęcia, które nie wyszły jej poprzednim razem;)

Teraz to widać, że to prawdziwy Most Wolności;) ("Freedom Bridge")

Jak wspomniane było wcześniej Ola musi się wynieść z akademika razem z całym jej dobytkiem, więc możliwym jest, że Drodzy Czytelnicy będą zawiedzeni brakiem nowych notek. Nie lękajcie się jednak - Ola z pewnością o Was nie zapomni i jak tylko będzie mogła wspomni coś tu o jej zbliżającej się wycieczce do Pekinu.

Tymczasem pochłania ją walka z Wielkim Problemem, który został zignorowany wcześniej. Pojawił się jedak i ze zdwojoną siłą zapukał do drzwi krzycząc od progu: "Jak się spakować w 20 kg??!?!" Rozwiązanie problemu pochłania cały wolny czas Oli.

Bawcie się dobrze w Sylwestra i nie przesadzajcie z niczym:) A my będziemy obchodzić Nowy Rok osiem godzin wcześniej i intensywnie myśleć o przygotowaniach do imprezy sylwestrowej w Polsce:)

poniedziałek, 24 grudnia 2007

Wigilia w Seoulu

Święta Bożego Narodzenia w Korei nie są niczym specjalnym. Przede wszystkim Wigilia to prawie jak Walentynki - święto par, które wybywają do restauracji, panowie chodzą z kwiatami a sklepy jubilerskie przeżywają zmasowany atak. Poza tym na każdym rogu można kupić Christmas Cake, który wygląda jak z plastiku. Ozdoby na ulicach są dość ubogie i specyficzne:

Tak, to wieczór wigilijny, choinek brak, światełek brak, Mikołajów brak;P

Są za to świnie;)

Czasami, na popularnej amerykańskiej ulicy można znaleźć światełka na drzewach. Podobnie w downtown - sklepy obklejone kolorowymi migającymi lampkami.

No ale przejdźmy do naszej tradycyjnej Wigilii, jaką żeśmy spędziły na obczyźnie z daleka od domu i rodziny...:(

Najpierw rybka:


Rybka kupiona na ulicy - 10 sztuk za dolara:) Ciasto gofrowe i środek dziwny, chyba fasolowy (oni do wszystkiego dorzucają czerwoną fasolę, nawet do lodów; ale istnieje też prawdopodobieństwo, że środek jest kasztanowy). Jakby nie patrzeć - karp z nadzieniem;)

Tradycyjnie, święta w KFC:

Pocieszam zdegustowanych Czytelników - w KFC skonsumowałyśmy tylko kawę.

Resztę wieczoru spędziłyśmy w restauracji...dla odmiany meksykańskiej;)

Była też choinka:

Opłatek (nieeee, to nie są czipsy):

I życzenia przy łamaniu się opłatkiem:

Rybka świąteczna w postaci burrito:

Mikołaj też się pojawił:

I przyniósł prezenty nawet, bośmy były bardzo grzeczne przez poprzedni calutki rok;)))


Generalnie było milej niż się spodziewałyśmy... Złamałyśmy każdą tradycję, no ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma:)
Jeszcze raz wesołych świąt. Bo jak my idziemy spać to Polska dopiero zaczyna świętować...

Wesołych Świąt!

Emigracyjne życzenia z końca świata dla wszystkich Czytelników tegoż skromnego bloga:
- żeby Mikołaj nie miał skośnych oczu, miał duuuuży brzuch, duży worek i białą brodę;) - tutaj to nie jest takie oczywiste
- żeby było śniegu po kolana
- żebyście wigilijny wieczór spędzili z rodzinką w ciepłej atmosferze, z choinką i opłatkiem (a przynajmniej nie w pustym akademiku;P)
- żebyście przynajmniej zrozumieli język, w jakim składane są Wam życzenia
- żebyście nie zapomieli o moim Blogu:) i o mnie też i wszystkie prezenty odłożyli na półkę, aby na mnie poczekały (prezent nie zając w końcu;)
- żebyście nie musieli jeść kebaba w wigilię;)

a poza tym duuuużo uśmiechu i radości chociaż w te najbliższe 3 dni:)
Całuję bardzo mocno wszystkich i każdego z osobna,
Ola

I piosenka, którą wszyscy kochamy, hehe:)
Hit supermarketów:

piątek, 21 grudnia 2007

Kultura picia

Wiem, że ostatnio dość dużo miejsca reklamowego poświęcam na alkohol, ale jest to dość charakterystyczne w Korei więc warto wspomnieć o wczorajszej "przygodzie".

Po egzaminie, który okazał się trudniejszy niż ktokolwiek myślał, dzielne Bohaterki bloga udały się na spotkanie z koreańskimi kolegami, którzy również próbowali zaliczyć przeklęty egzamin. Zastałyśmy ich w koreańskiej restauracji nad butelką Jacka Danielsa (co było bardzo zadziwiające, gdyż bardziej prawdopodobne byłoby zobaczyć ich z polskim piwem niż z Jackiem!). Soju, ku naszemu zdziwieniu nie było na stole, ale za to obok Jacka stało piwo. Okazało się, że nasi dostojni koledzy postanowili sponiewierać się mieszanką Jacka z piwem, pijąc do dna szklankę piwa z zatopioną w środku pięćdziesiątką whiskey. Jak to podkreślili: to magiczna formuła alkoholowa, a w dodatku "odświeżająca".

Okazało się, że koreańskiego kolegę prawnika odświeżyło na tyle, że po wyjściu z restauracji potknęłyśmy się o niego, leżącego na ulicy. Zaraz drugi przybiegł na ratunek i zaciągnął kolegę do taksówki (sam nie czując się przy tym najlepiej). Zaciąganie kolegów jest typowym zjawiskiem w weekendowe nocy. Bardzo często można się tu natknąć na obejmujących się (w ramach utrzymania równowagi) mężczyzn.

Wniosek? Lepiej jak Koreańczycy nie tworzą magicznych formuł tylko piją swoje soju;))))

poniedziałek, 17 grudnia 2007

Eksmisja

Okazuje się, że Koreańczycy potrafią być stanowczy. Szkoda tylko, że w kwestiach, w których być nie powinni. I w ten sposób Ola spędzi Sylwestra na bruku, gdyż zgodnie z zarządzeniem odgórnym, wszyscy mają się wynieść z akademika do końca grudnia. Powód jest oczywisty: przygotowanie akademika dla następnych studentów, którzy przyjadą dopiero w lutym.

Nikogo też nie obchodzi, że część studentów ma porezerwowane loty na styczeń (jak np. my;P). Tak więc będzie trzeba przekoczować kilka nocy ciągając się z bagażami po love motelach i hostelach. Ma to też swoje dobre strony: love motele mają często lustra na sufitach i telewizory z kanałami po angielsku (i zazwyczaj 2 porno kanały, ale to akurat Oli nie interesuje) ;)

Na szczęście w trakcie nieszczęsnych 10ciu dni stycznia odwiedzimy Pekin, gdzie hotel mamy już (z trudem) zarezerwowany, więc zostaje jedyne 6 nocy do zagospodarowania:))) Jakieś pomysły?

sobota, 15 grudnia 2007

Ola wkracza do Korei Północnej

"Nie śmiać się, nie wykonywać żadnych gestów rękami, nie zatrzymywać się, idziemy w dwóch rzędach, bądzcie poważni i żadnych zdjęć poza wyznaczonymi miejscami" - takie słowa dotarły do uszu Oli i wszystkich innych osób wjeżdżających na teren Joint Security Area - pogranicza między Koreą Południową i Północną. Przy okazji Ola musiała podpisać dokumencik, że jeżeli jakiś Koreańczyk z północy ją zabije w czasie wycieczki to Ola bierze to na swoją odpowiedzialność.

Najbardziej strzeżona granica świata, piękne widoki, piękne góry, ale wszystkie zaminowane. Wszystko naszpikowane zabezpieczeniami na wypadek agresji ze strony Kim Dzong Ila. Do tej pory już było pare ciekawych akcji, w stylu maskra siekierą, w której zginęło 4 żołnierzy z Korei Południowej.
Nie można wykonywać gestów rękami, bo podobno Koreańczycy po drugiej stronie robią zdjęcia i przerabiają je na propagandę (np. pokazujące jak to turyści z drugiej strony pokazują środkowy palec wielkiemu wodzowi).

Jest tylko jedno miejsce, w którym można stanąć po stronie północokoreańskiej - MAC, czyli barak, w którym odbywają się negocjajce i w którym ostatnio spotkały się głowy dwóch państw:

Po środku stołu przebiega granica.

Poza tym po drugiej stronie można się znaleźć jeszcze tylko w postaci zwłok lub osoby naprawiającej faks (Korea Południowa podarowała stronie północnej urządzenie do wysyłania faksów, aby sąsiedzi mogli się porozumiewać. Raz na pół roku faks się psuje i wtedy 5-osobowa delegacja południowa udaje się na drugą stronę, aby urządzenie naprawić).

A tu już Ola po stronie Korei Północnej:

I granica:

Po przeciwnej stronie Panmungak - czyli już północnokoreański budynek graniczny.

Ponieważ, jak wiadomo, w reżimach komunistycznych racjonalizm panuje tylko na poziomie ideologicznym, to Kim Dzong Il zorganizował (oczywiście nie osobiście) wioskę przy samej granicy, aby w jej centrum postawić olbrzymią flagę (całkiem niedawno była zmieniana, żeby przewyższać flagę Korei Południowej o 60m):

Ciekawostką i dowodem na niezłą wyobraźnię jest jednak fakt, że w wiosce nikt nie mieszka - jest tylko atrapą. Stąd też jej nazwa - Propaganda Village.

Freedom Bridge, już nie w JSA, ale na pograniczu - łączy obie Koree. Łączy to może za dużo powiedziane, bo wygląda tak:

wejście na most obstawione jest figurkami w mundurach wojskowych - po prawej stronie - południowy żołnierz, po lewej - północna "żołnierka" ;) Marzenie zjednoczenia maluje się jako swobodne przejście przez ów most.

Nikt nie wie, co tak naprawdę się dzieje po drugiej stronie...

Na moście napotykamy na zaporę obwieszoną życzeniami, prośbami i wezwaniami do zjednocznia napisanymi przez członków rozdzielonych rodzin i pewnie aktywnych działaczy na rzecz zjednoczenia obu Korei.

A co się kryje za kratami? ...

I jeszcze rzut oka na Koreę Północną:

słupki na zdjęciu to granica, która rozciąga się na szerokości 251 km, dzieląc półwysep Koreański na dwa.

Jeden naród, dwa wrogie państwa.
Polecam na długie ziomowe wieczory film: "Joint Security Area". Ten sam, który został wręczony Kim Dzong Ilowi przez południowokoreańskiego prezydenta Roha przy okazji ostatniego spotkania w MACu.

czwartek, 13 grudnia 2007

Wybory w Korei

19 grudnia Koreańczycy wybierają się do urn. Przyszedł już czas na znielubianego prezydenta Roh Moo Hyuna.
Bardziej błyskotliwi Czytelnicy zdążyli już się zorientować, że 19 grudnia to środa, nie niedziela, jak to by było w Polsce. Zapytany o przyczynę takiego ustalania daty wyborów, jeden z profesorów na uczelni powiedział, że gdyby wybory były w niedzielę to frekwencja byłaby dwa razy niższa, bo Koreańczycy wtedy zazwyczaj chodzą w góry i nie mają czasu na obywatelską powinność. A tak, mają dodatkowy dzień wolny:))) Ciekawe rozwiązania. Wcale nie pogniewałabym się, gdyby robiono nam dni wolne z okazji wyborów;) Przecież nie mamy ich tak dużo...

Kampania wyborcza przebiega tu w dość ciekawy sposób. Mamy kilku kandydatów:



Aby obywatele nie czuli się zdezorientowani, kandydaci są przedstawiani razem, co zmniejsza możliwość walki o miejsce reklamowe:

Za to stosowane są tu inne sztuczki.

Ciekawym zjawiskiem są jeżdżące sceny i podesty. Na większych skrzyżowaniach Seoulu można spotkać takie właśnie otwarte ciężarówki z mównicami i głośnikami, z których leci radosna, przyciągająca uwagę muzyka (dziś np. minęłyśmy podeścik z piosenką: "Don't worry, be happy" w wersji koreańskiej;)). Ciekawiej robi się kiedy po przeciwnych stronach tego samego skrzyżowania stają dwa konkurencyjne pojazdy. Wtedy dochodzi do, typowego w Korei, zjawiska zwanego potocznie "przekrzykiwaniem się" :) Dodam jeszcze, że jeżdżące podesty poobklejane są numerami kandydata, na którego należałoby zagłosować.

Innym zabiegiem marketingowym jest wykorzystanie potęgi czynnika ludzkiego, czyli prostymi słowami: wystawianie na dużych skrzyżowaniach grup ludzi przebranych w barwy kandydata. Ludzie ci są zazwyczaj w pewnien sposób utalentowani, więc synchronicznie tańczą i śpiewają pokazując na palcach magiczny numerek, na który należy głosować:

Aż się miło robi jak się mija takich wesołych roztańczonych ludzi ubranych w misiowe czapki i uczy Myszki Miki;))) Nic tylko głosować! ;)

We wszystkich sondażach prowadzi pan Lee Myung-Bak (kandydat nr 2). Biedny jednak musiał uporać się z zazdrosnymi przeciwnikami, którzy posądzili go o manipulacje cenami akcji i różne podobne brzydkie rzeczy. Okazało się jednak, że to spisek, plotki i pomówienia, a najpoważniejszy kandydat wyszedł cało z sytuacji, a nawet lepiej (zgodnie z zasadą: Co mnie nie zabije to mnie wzmocni;P).

Więcej informacji można znaleźć np tu i jeszcze tu - o głosowaniu przez smsa;)

wtorek, 11 grudnia 2007

Kultura jedzenia

Korea, zresztą jak cała Azja, ma specyficzną kulturę jedzenia. Skupię się jednak na tej koreańskiej, bo innych jeszcze nie poznałam (podkreślam słowo JESZCZE;P).
Po pierwsze i oczywiste - jemy pałeczkami i łyżką (w Japonii na przykład ten drugi przyrząd już nie jest dopuszczalny). Pałeczki zazwyczaj są tu metalowe, ale można też spotkać drewniane - zazwyczaj w japońskich restauracjach lub w jedzeniu na wynos (penią wtedy funkcję naszych plastikowych sztućców).

Posiłki są bardzo ważnym elementem dnia, jedzone w wyznaczonych godzinach i w dużych grupach (albo rodzinach). Kiedy profesor postanowił zrobić nam zajęcia wcześniej i miały zacząć się o 12 w południe (czyli godzina kiedy rozpoczyna się lunch) to czując się winny, że pozbawia nas lunchu, zogranizował kimbaba na zajęcia (kimbab - coś podobnego do maki japońskiego, tylko że bez ryby i owinięte w kim - taki suszony wodorościk). Warto też wspomnieć, że zazwyczaj je się ze wspólnego "garnka" i zdarza się nawet pić wodę z jednej szklanki, a soju z jednego kieliszka przekazywanego od osoby do osoby.

Najciekawszym zjawiskiem jest jednak sam proces jedzenia. Im głośniej się mlaska i im szerzej otwiera buzię tym lepiej. Najlepsze odgłosy wychodzą przy wciąganiu makaronu i innych kluseczek;))) Mlask, ciam ciam, chlip i chlup to normalne odgłosy w koreańskich restauracjach.
W stan zupełnej konsternacji wprowadził nas jednak dzisiaj zasłyszany odgłos oznaczający: "Ależ mi smakuje". Skupione nad swoim ryżykiem w glinianej misce (tzn. dolsot) nagle słyszymy przeszywający i donośny odgłos siarczystego beknięcia dochodzący ze stolika stojącego kilka metrów dalej. Koleś powinien jeszcze poklepać się po brzuchu i powiedzieć: Masissojo (czyli: dobre!). Niby jesteśmy już tu kilka miesięcy, ale naprawdę odechciało nam się jeść... ;)

poniedziałek, 10 grudnia 2007

Bliskie spotkanie III stopnia z...

... ajummą (czyt. adżummą, po koreańsku: 아줌마).
Zanim spotkanie zostanie opisane, po krótce przedstawię sylwetkę ajummy.
Jest to więc dosłowie kobieta zamężna. Posiada ona jednak dosyć charakterystyczne cechy, które wpływają na unikalność tej warstwy społeczeństwa. Ajumma zazwyczaj jest niewysoka i posunięta wiekiem, co widać także po jej ociężałej już sylwetce. Zazwyczaj (w 99% przypadków) ma krótkie kręcone włosy, poddawane milionom trwałych i farbowań, a do tego dość grubą wartwę makijażu i kolor pomadki rzucający się w oczy (ajumma gustuje zazwyczaj w rażących różach lub szkarłatnych czerwieniach).

Ajumma jest kobietą doświadczoną przez życie, więc wie jak sobie poradzić w zatłoczonym Seoulu. Jeśli w metrze jest dużo ludzi, próbujesz wyjść, a ktoś cię pcha od tyłu, to z pewnością ajumma.
Dość popularny jest nawet dowcip:
- W metrze jest jedno wolne miejsce. Kto pierwszy usiądzie: batman czy superman?
- Ajumma!
Codziennym widokiem jest kilka plastikowych toreb w rękach ajummy, wydzieranie się na ulicy i zwracanie uwagi młodszym, niegodnym ajummy osobnikom. Ajummie zawsze się spieszy, wszędzie jej pełno...

Ola znosiła z wrodzoną jej tolerancją łokcie ajummy kłujące ją po bokach w metrze i jej wyścig po miejsce, kiedy tylko otworzą się drzwi. Przyzwyczaiła się już do tramwajów warszawskich... Jednak dziś przyszło jej stanąć w kolejce w banku, aby załatwić sekundową sprawę wymiany waluty. Była pierwsza w kolejce, ale kątem oka zauważyła skradającą się ajummę, która do tego naradzała się z inną... Chwila nieuwagi i kobieta z kręconymi włosami przykrytymi różowym kapeluszem pchała już swoją tylną część ciała między Olę i krzesło, na którym Ola miała właśnie usiąść w celu dokonania transakcji.

Grzeczne zwrócenie uwagi, że tutaj jest kolejka nie za bardzo obchodziło intruza, który rzucił zdawkowe (o ile mi się dobrze zrozumiało): Ja tylko na moment. Ola dałaby sobie spokój gdyby nie to, że ona też tylko na moment, ludzie na nią czekają a w dodatku, nauczona doświadczeniem, dobrze wie, że ajummie zajmie to więcej niż moment.
Jednak przeciwnik okazał się bardziej wytrzymały i już zdążył rzucić swoją torebkę na krzesło, a Oli dostało się łokciem.
Poziom furii wzrastał. Przez głowię Oli przemknęło milion myśli:
- Na chwilę? Taak? Za chwilę to twój różowy kapelusik znajdzie się za oknem...
- A może by tak kopnąć panią ajummę, że kapelusik jej spadnie sam...
- Oddam jej też łokciem;))) Sa sa sa, a może nie...może kopnę w tyłek..;)
- Znam takie jedno obrażliwe słowo, niech tylko na mnie popatrzy to jej powiem co o niej myślę...
- Skąd się to w ogóle bierze, że taka wścibska baba wpycha mi się pod nos bezczelnie???

Ola jednak oprzytomniała a jej myśli ją samą zaskoczyły. Przecież z natury jest dobrą i miłą dziewczynką... Podeszła więc po numerek do innego okienka. Pomyślała, że trudno, najwyżej pogimnastykuje się językiem migowym (bo pani, do której stała w kolejce, była jedyną mówiącą po angielsku). Udało się jednak bez problemu, a kiedy Ola odchodziła od okienka to ajumma jeszcze załatwiała swoją 'szybką' sprawę. I oglądała się, czy przypadkiem ta młoda obcokrajowczyni już za nią nie stoi;P

Jaki z tego morał? W życiu trzeba sobie umieć poradzić:))) Chyba pokręcę sobie włosy....;P

niedziela, 9 grudnia 2007

Niebieskie języki

Aaaaaa, patrzymy w lustro a tam coś strasznego:

To pewnie od używania języka koreańskiego;)

piątek, 7 grudnia 2007

Ola i korporacja

Ola odwiedziła dziś koreańską korporację . Korporacja chciała porozmawiać z Olą, więc ona, mimo swojej wrodzonej nieśmiałości, wstała o świcie i popędziła do korporacyjnej kwatery głównej.
Rozmowa dotyczyła programu praktyk, który kryje się pod dumną nazwą: Global Internship Program.
Od wejścia Ola była zszokowana bardzo dobrym angielskim pracowników korporacji i od razu poczuła się lepiej - w końcu skoro miała rozmawiać to lepszy jest do tego angielski niż koreanoangielski;)

Korporacja okazała się bardzo cwaną i przbiegłą, gdyż pod każdą (albo prawie każdą) nazwą działu rekrutującego kryło się wybadanie rynku telekomunikacyjnego w krajach, z których pochodzą rekruci. Nawet dumny marketing nie jest marketingiem tylko sprzedażą i szpiegowskim depertamentem;)
Ola już wie skąd się bierze szybki rozwój koreańskich przedsiębiorstw IT. Może takie szpiegostwo przydałoby się też w Polsce?

Póki co przygryzamy paznokcie, zaciskamy kciuki i czekamy na wyniki rozmowy...do środy;)

środa, 5 grudnia 2007

Służba nie drużba

Ola została zaproszona na kolację ze znajomymi z labu. Oczywiście, że skorzystała z zaproszenia - nie jest taka nierozsądna, żeby grzecznie podziękować za darmową wyżerkę w koreańskiej restauracji, co z resztą zawsze ma wartość dodaną - nowe informacje i cspostrzeżenia o życiu Koreańczyków.

W tenże sposób Ola poznała Koreańczyka, który w poprzednim semestrze był w Polsce. Bardzo miło wspomina ten czas, ale najbardziej w jego pamięci utknęły (w kolejności wypowiadania przez tegoż nowego znajomego Oli): Hybrydy (kiedy był baaaardzo mocno pod wpływem alkoholu ze swoimi kolegami z Francji i chyba Włoch), wódka, którą wlewali w niego przeklęci studenci polscy gdzieś w akademiku, przed wyjściem do Hybryd, schabowy, świeże warzywa i pola rzepakowe w drodze pociągiem do Sopotu. No cóż, przykro się zrobiło Oli, bo oprócz wódki, schabowych i nieznośnych studentów Polska ma trochę więcej do zaoferowania... tak by się wydawało, ale Ola, jak już wspominała, mało wie o życiu.

Ale wracając do kolacji: najpierw oczywiście samgyopsal (o którym więcej tu ), soju obowiązkowo (Koreańscy mężczyźni chyba popłakaliby się, gdyby soju nie było na stole) i mnóstwo innych dań, przystawek, dodatków, makaronów, zup i wszystkiego...

Olę posadzono obok profesora więc czuła się lekko onieśmielona, dopóki nie zobaczyła, że tenże profesor wychyla już kolejną pięćdziesiątkę soju i robi się czerwony (stopień czerowości twarzy oznacza poziom alkoholu ze słodkich ziemniaków we krwi - im intensywniejsza barwa tym profesor bardziej tracił kontakt ze światem;)). Profesorowi wtórowało kilku pobliskich Koreańczyków, o równie czerwonych licach;))) Okazało się, że mieli dwa powody do wlewania w siebie soju:
1/ Jeden z wtórujących Koreańczyków wybierał się na randkę. A ponieważ był grubo po trzydziestce i nie miał obycia z kobietami to profesor dawał mu dobre rady: jak to zrobić, żeby dziewczynę zamienić w żonę;)
2/ Cała kolacja była wydana na cześć jednego z kolegów labowych - jutro idzie do wojska.

Właśnie, wojsko. W Korei każdy mężczyzna ma obowiązek dwuletniej służby. Koledze z labu poszczęściło się - idzie tylko na 4 tygodnie. W końcu studia, kariera naukowa i takie tam - to przecież się bardzo liczy i koleś zawsze może się przysłużyć państwu w inny sposób niż bieganiem z nienaładowanym karabinem;)

Ola była bardzo ciekawa, czy kolega z labu cieszy się, że idzie do woja. Więc zapytała o to, dając upust swoim niezmierzonym pokładom wścibstwa i ciekawości. Dowiedziała się, że kolega bardzo się cieszy, że to tylko 4 tygodnie i że będzie mógł sobie pobiegać, poćwiczyć, wyrobić mięśnie i dopracować sylwetkę. Jak Ola dodała jeszcze że w Polsce to za mundurem panny sznurem to bardzo się ucieszył, że może i w jego przypadku tak będzie. Nic tylko trzymać kciuki, żeby 4-tygodniowa służba państwu przyniosła wymierne korzyści także dla jednego z rekrutów;))))

wtorek, 4 grudnia 2007

Jak się nazywasz?

Mojemu koreańskiemu mentorowi urodziła się córeczka. Pytam więc jak ma na imię. Okazuje się jednak, że imię w Korei ma specjalne znaczenie i to nie jest ot tak, że rodzice już od dawna mają w głowie swoje ulubione imiona dla chłopca czy dziewczynki, tak jak kiedy urodziła się Ola - wiadomo, że to będzie Ola.

Tutaj proces jest nieco bardziej skomplikowany. Należy udać się do znawcy imion i astrologa w jednym, aby ten przeanalizował położenie gwiaazd w memencie narodzin, przejrzał mądre księgi imion, wybadał energię skupioną w dziecku w oparciu o gwiazdy i przodków i wtedy dopiero znachor podaje ojcu listę imion, które pasować będą do noworodka i będą mu służyć...

No więc Tae Hoon, bo tak nazywa się mój mentor(po naszemu - body czy też opiekun), czeka na listę, następnie skonfrontuje ją ze swoją listą imion i wtedy wspólnie z małżonką podejmą decyzję:) Póki co dziewczynka jest bezimienna;)

niedziela, 2 grudnia 2007

Polsko-koreańscy mnisi

Jak już wcześniej wspominałam świat jest mały, o czym ponownie przekonały się bohaterki tegoż właśnie skromnego Bloga.
Udając się na coniedzielne rozmowy o życiu w buddyjskiej świątyni nawet nie spodziewały się, że przyjdzie im dzisiaj usłyszeć język polski z ust innych niż swoich własnych:) A jednak...

W trakcie medytacji podszedł do nas mnich Dyrektor i wyszeptał, że w świątyni są Polacy. Czując przypływ patriotyzmu i falę polskości zaczęłyśmy się rozglądać po twarzach - kto tu może być Polakiem... Pomyliłyśmy Czechów z Polakami, ale to tak blisko, że prawie to samo;P

Po dharma talk poznałyśmy wielką trójcę mnichów i mniszek Polaków. Jakże zrobiło się miło! Jak fajnie, przyjemnie, rodzinnie:) Gadka szmatka, stoimy i rozmawiamy o polskim chlebie, wódce i kiełbasie... Tęsknota za krajem zbliża tak bardzo, że zostałyśmy uraczone opowieścią o gotowaniu barszczu czerwonego po cichaczu gdzieś w górach i przygotowywaniu likieru bananowego, a także o wyższości polskiego jabola nad koreańskim soju (które nota bene nie jest z ryżu, jak nam się wydawało, tylko ze słodkich ziemniaków - fuj:P).

Doszłyśmy do wniosku, że nie ma to jak polski wyluzowany facet! Nawet jeśli jest mnichem to przynajmniej można normalnie pogadać o bzdurach, które jednak stanowią jakąść część nas, czyli o kraju, hehe:) No i zaproszenie do Californi i nic tylko lecieć przed siebie, do mnichów Polaków w Stanach - to byłby niezły ubaw!

sobota, 1 grudnia 2007

Wyższość Korei nad Stanami

Dostrzegam bardzo znaczącą różnicę między dwoma krajami wymienionymi w temacie - z korzyścią dla Korei.
W Stanach wyganiali mnie z klubu zazwyczaj najpóźniej (co zdarzyło się tylko raz, bo zazwyczaj wcześniej spotykała mnie ta nieprzyjemność) o 4 rano. A przecież powszechnie wiadomo, że wtedy dopiero zaczyna się prawdziwa zabawa: na parkiecie pojawiają się wolne przestrzenie, że człowiej już nie tańczy podrygując jak śledź w puszcze, ale wreszcie może dać upust swoim namiętnościom drzemiącym w środku i wymachać się rękami, nogami, pupą i włosami;))) A tutaj, w Seoulu, nikt nie zwraca na to uwagi - o 4 to było najwcześniej, kiedy grzecznie poproszono nas o wyjście i to z wielkim poczuciem winy, dając nam na drogę lody sorbet, żeby nie było nam przykro...

A kluby... Pisałam już o Club Day'u - imprezie do rana z szalonymi Koreańczykami. Podobnie wczoraj - wytańczyłam się za wszystkie czasy i przyzwoicie wróciłam do akademika, podkreślam - porządnie wytańczona (czego okazuje się potrzebowałam najbardziej na świecie) o przyzwoitej 7. Przynajmniej nie trzeba było wracać po nocy, korki też nie były jakieś duże (bo sobota i nie wszyscy pracują;P). I grzecznie poszłam na spoczynek.

Niech żyje clubbing do białego rana! Niech żyją kluby otwarte do ostatniego klienta!!! Jeeee.
Duży ukłon w stronę koreańskich klubów i wielki jęzor w stronę amerykańskich;)

W Korei wcale nie jest łatwo...

2007 Seoul Town Meeting - konferencja organizowana od kilku lat specjalnie dla obcokrajowców zamieszkujących Seoul w celu konfrontacji ich obaw, problemów i trudności mieszkania w tej metropolii z władzami miasta i przedstawicielami rządu. Tysiące pustych słów, jak to rząd pomaga obcokrajowcom, poprzez organizowanie imprez integracyjnych dla małżeństw mieszanych oraz cooking classes, tysiące pytań pozostawionych bez odpowiedzi kolejny raz z rzędu...

Okazuje się jednak, że życie w Seoulu wcale nie jest takie kolorowe, ale ludzie mieszkający tutaj kilka, kilkanaście lat codziennie borykają się z irracjonalnymi i wręcz groteskowymi problemami, które wynikają z chorego prawodawstwa i ciągłej potrzeby Koreańczyków do naradzania się, dyskusji i przemyśleń zamiast do działania. Najciekawsze jest to, że to rząd koreański z całej siły stara sie przyciągnąć obcokrajowców do Korei, w celu zwiększania inwestycji zagranicznych i globalizowania Korei - w kraju, gdzie obcokrajowcy stanowią 2% to całkiem ważna sprawa.

Oto pare "kwiatków" wyłapanych w dniu wczorajszym:

- Podwójne obywatelstwo w Korei jest niedopuszczalne; wobec tego jeśli np. Amerykanka wychodzi za Koreańczyka to albo zrzeka się swojego amerykańskiego obywatelstwa albo jej dzieci formalnie nie mają matki.

- Po rozwodzie, małżonek, który nie jest Koreańczykiem traci prawo do pobytu w Korei i musi starać się o wizę albo pakować walizki. A co z dziećmi?

- Brak szkół międzynarodowych, dla dzieci np. inwestorów.

- Aby założyć konto w banku, zarejestrować się na stronę internetową, kupić telefon komórkowy itp itd niezbędny jest Numer Identyfikacyjny (coś jak nasz PESEL). Problem polega na tym, że obcokrajowcom takie numery nie są przyznawane.

- Jeśli już uda się komuś założyć konto w Korei (jest to mimo wszystko możliwe po przejściu przez tysiące urzędów i podań, no i znajomości) to i tak nie może wyciągnąć z niego pieniędzy w żadnym innym kraju poza Koreą. Aby móc używać konta w innym kraju trzeba mieć konto dolarowe, które jest jeszcze trudniej założyć niż zwykłe. Wynikają z tego takie problemy jak np. nauczyciel angielskiego po zakończeniu kontraktu wraca do siebe do USA, a pieniądze za prace są mu przelewane po wyjeździe (bo w Korei to tyle trwa). Wtedy, aby pieniądze odzyskać, należy jeszcze raz pokonać drogę Stany-Korea, wypłacić pieniądze w bankomacie, zamienić je w banku na dolary i wsiąść w samolot. Zaden problem.

- W Korei jest sporo inwestorów, jest dla nich nawet specjalna wiza. Tylko, że jest podział na inwestorów lepszych i gorszych. Jeśli przyjeżdzasz do Korei, aby zainwestować mniej niż 1,5 mln dolarów, to lepiej nie zabieraj ze sobą rodziny, bo nie ma ona żadnych praw - a już na pewno nie spodziewaj się, że twoja żona będzie mogła pracować - to jest zabieranie miejsc pracy Koreańczykom.

- Aby dostać wizę E-2, która jest pozwoleniem na pracę jako nauczyciel angielskiego, trzeba się nieźle nagimnastykować - zrobić milion badań, przeprowadzić rozmowę w konsulacie, mieć czyściutką przeszłość i takie tam. Tylko, że jak już taki nauczyciel przyjedzie do Korei to ma mega ograniczone prawa. Powodem takiego stanu rzeczy jest to, że jakiś czas temu prasa koreańska nagłośniła sprawę o nadużywaniu narkotyków i alkoholu przez jakichśtam nauczycieli. Dodatkowo "ci ludzie pracują z dziećmi, więc wymagają dodatkowej kontroli". Dodam, że to bardzo popularne tu, że ludzie ze Stanów i Kanady podpisują roczne kontrakty na nauczanie ang. Zdarza się jednak, że nie dostają zapłaty, borykają się ze swoimi nieuczciwymi pracodawcami, nie mają się do kogo zwrócić, nie mają praw i są traktowani, jak oni to wyrażają - jak niewolnicy.

- Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze takie przyziemne sprawy jak to, że taksówkarze potrafią wykopać obcokrajowca z taksówki, nikt nie jest w stanie ogarnąć ludzi jeżdżących po Seoulu na skuretach i wciskających się w każdą dziurę, nie respektujących żadnych przepisów i narażających życie wielu uczestników ruchu drogowego. Zadzwonić na policję? Rewelacja - nikt nie mówi po angielsku, zgłosić kradzież, napaść, cokolwiek - patrz wyżej. Nie ma gdzie zadzwonić, gdzie uzyskać informacji, nic.

Tak piękne jest życie w Korei. Ale ludzi coś tu trzyma:)))

sobota, 24 listopada 2007

Osobliwa rozmowa

Moja koreańska komórka zaczyna dzwonić. Numer nieznany.Odbieram i słyszę potok słów.
Wszystko by było ok, gdyby te słowa nie były po koreańsku.
Więc grzecznie mówię: English, please.
W odpowiedzi słyszę kolejny potok słów, tym razem w przyspieszonym tempie.
Jedyny ratunek, jaki przyszedł mi do głowy: Hangukmal mullajo (co oznacza, mniej więcej, że po koreńsku do mnie nie dociera).
Mój rozmówca po tym stwierdzeniu najwyraźniej uznał, że skoro wydusiłam z siebie takie skomplikowane zdanie to jestem w stanie zrozumieć wszystko więc mówił dalej swoje, tym razem wolniej. Nawet udało mi się rozszyfrować słowo 'gdzie' :P

Najwyraźniej jednak osoba po drugiej stronie spodziewała się koreańskiego rozmówcy i po prostu pomyliła numery. Dlatego też, nie chcąc jeszcze bardziej rozczarować nieznajomego moją nieznajomością języka, odłożyłam słuchawkę.

piątek, 23 listopada 2007

Ola w fabryce samochodów

Tak, samochody to zabawki dla chłopców, ale chcąc nie chcąc Ola musiała sprawdzić jak je się robi w GM Daewoo.
Morderczo wczesna godzina i paskudna pogoda wcale nie zachęcały do wycieczki, ale co to dla Oli... tyle już przeżyła;)))

Na dzień dobry Olę powitała propagandowa kawa:

Co prawda z automatu, ale o tak wczesnej godzinie najważniejsze jest dostarczyć organizmowi chociaż odrobinę kofeiny. Sprawą poboczną jest czy ta kofeina jest zasypana cukrem czy też nie. Chociaż gdyby Ola codziennie rano piła kawę z takiego kubeczka z pewnością zakochałaby się w tym popularnym producencie samochodów;)))

Studenci KAISTa zdaje się, że byli długo oczekiwanymi gośćmi, albo to po prostu gościnność koreańska sprawiła, że w głównej sali zobaczyliśmy taki to oto napis:

/Welcome KAIST Exchange Students/

Wreszcie Ola mogła wypróbować czy wygodnie jej za kółkiem (dla nieświadomych: Ola jeszcze nie stanęła twarzą w twarz z egzaminatorem na prawo jazdy):


Oli się spodobało i bardzo możliwe, że podejmie wyzwanie posiadania plastikowej karty upoważniającej ją do prowadzenia samochodów osobowych;)))

Została również nawiązana przyjaźń z panem robotnikiem, w razie gdyby nastąpiła nagła potrzeba posiadania jeżdżących czterech kółek:


Ale największą sensację wzbudziło zwiedzanie samej fabryki, a dokładnie tych części udostępnionych dla turystów: Body Shop (gdzie składa się, no, jak to się fachowo nazywa, ubranie samochodu? :P) oraz Assembley Shop (tam wkłada się całą resztę bajerów:P). Niestety nie dostaliśmy pozwolenia na robienie zdjęć, ale roboty, które się tym zajmują (w sensie: składaniem samochodów) po prostu tańczą! Niesamowite, że mogą poruszać się jak ludzie tylko dużo szybciej... Ola patrzyła jak zaczarowana na ich pracę - myślała, że takie coś istnieje tylko w Star Warsach... Ola jeszcze dużo nie wie jednak o świecie;)

A dla ciekawskich:
- GM Daewoo Korea produkuje rocznie 1,5 mln samochodów, głównie na eksport
- w Korei jest 5 fabryk GM Daewoo
- samochody, które tu produkują to (o ile dobrze pamiętam): Matiz, Tosca, Winstorm, Lacetti i Gentra no i pewnie jakieś ich udoskonalenia, ale czy to ważne;)))

Tyle! Wycieczka udana. A nazwa miejscowości to: Bupyeong:)

wtorek, 20 listopada 2007

Świat jest taki mały!

Wybrałyśmy się na zakupy świąteczne... Tak już czas, zwłaszcza, że paczka do Polski będzie szła z miesiąc!
W tym właśnie celu odwiedzona została jedna z głównych ulic zakupowych z pamiątkami - Insedong. Ale ponieważ mamy szczęście do spotykania nowych ludzi to jeszcze zanim dotarłyśmy na miejsce to w starszym Koreańczyku, widzącego nas z mapą, odezwał się instynkt Koreańczyka-pomocnika i zaprowadził nas w poszukiwane miejsce. Jak tylko dowiedział się, żeśmy dziewczyny prosto z Polski, zaczął mówić do nas po niemiecku;))) Informacje, że w Polsce mówimy po polsku nie bardzo do niego docierały. Naszczęście Iwona potrafi zrozumieć pojedyncze słowa, takie jak 'ale' i 'nic' więc dogadaliśmy się;))) Pan Koreańczyk dał nam milion folderów o filmach i dzielnicy Seoulu, w której akurat przebywaliśmy, nie zważając na fakt, że były one po koreańsku. Ale kogo to obchodzi - liczy się przecież gest;)

Wciągnął nas wir zakupów - od straganu do straganu, pałeczki, kubeczki, kolczyki i wszystkie te rzeczy, które oczywiście nikomu nie są potrzebne, przykuwały naszą uwagę. Będąc tak pochylona nad kupą przeróżności nagle zamarłam i natychmiast się wyprostowałam, jednocześnie obracając się. Cóż to mogło wywołać we mnie taką reakcję, przecież na codzień świecę przykładem spokoju i opanowania...;) Ale nie tym razem: usłyszałam język polski! Ludzie, z których wydobywały się dźwięki, chyba zauważyli mój niepokój, bo też się zatrzymali i patrzyliśmy sobie w oczy kilka sekund;)))
Po czym z mojej twarzy wydobył się dźwięk: 'Dzień dobry'.

Takie głupie 'dzień dobry' a łamie lody i już po kilku chwilach odkryliśmy, że mamy wspólnych znajomych...:) Zaraz potem pojawiła się obok polska mniszka i szybko pożałowałam, że wyjawiłam niektórych wspólnych znajomych, no ale mam nadzieje, że drzwi prowadzące na niedzielne mowy Dharmy nam się nie zamkną. Grupka Polaków okazała się, jak to się przedstawili: "Polskimi buddystami", którzy przyjechali do Korei na jakieśtam obchody czegośtam i różne uroczystości. Zaproponowali nam wycieczke do Hongkongu, a my takich rzeczy przecież nie odmawiamy;)))) Więc w ciągu tygodnia okaże się, czy znajomość z polskimi buddystami zakwitnie, czy też, jak przypuszczamy, umrze śmiercią naturalną.

Wniosek: nie jest ważne w co wierzysz, pewne rzeczy w ludziach są zawsze takie same, i to nie są te dobre rzeczy - ot, taki mały wnioseczek mi się nasunął po krótkiej rozmowie przepełnionej troche sztucznością, troche czymś, czego nie potrafie nazwać.

No i jeszcze, dla zaznaczenia obecności Iwony na tym blogu i jej udziału w powyższych wydarzeniach, sztandarowy tekst: "Dlaczego mi się to zdarza?" ;P

poniedziałek, 19 listopada 2007

A miało być tak pięknie...

...a jest jak zwykle :(

Zima jest to pora roku, której Ola, delikatnie mówiąc, nie lubi. Oczywiście czasami zdarza jej się zapałać wielką miłością do śniegu, ale takie nietypowie zjawisko zdarza się jedynie w czasie ferii zimowych, kiedy to może poszaleć sobie na nartach w jakimś spokojnym zimowym kurorcie. Poza tym nie należy wiązać słów Ola, zima i uwielbienie, ponieważ po ich połączeniu wychodzi dziwoląg, który nie ma racji bytu i wydaje się być zabawny w ustach innych osobników.

Dlatego też Ola miała skrytą nadzieję, że wybierając się w cieplejsze miejsce od Polski, jakim jest Korea, uniknie zamrożonej wody spadającej z nieba i oblepiającej wszystko co się rusza i nie rusza. Jakże bardzo się myliła!

Taki oto widok napotkał ją dziś przed akademikiem:

Tak, jest to śnieg! Mało tego - pokrywa śnieżna zwiększa się w zastraszającym tempie, tak, że nawet pan strażnik wyszedł ze swej budki, aby odśnieżyć podjazd!!!
A ponieważ już chyba wszędzie występują anomalie pogodowe to obfitym opadom śnieżnym towarzyszy... burza! Czegoś takiego Ola jeszcze nie widziała w swoim krótkim życiu.

Dlatego podnoszę apel do wszystkich, którzy czytają te skromne notatki na tym nieśmiałym blogu:
Ludzie! Nie używajcie dezodorantów, jeździjcie rowerami i segregujcie śmieci!
Nie pozwólcie Oli marznąć tylko przez to, że przez swoją głupotę (przykro mi, musiałam użyć tego słowa) zmieniamy klimat tego pięknego kraju...
Brrrr

Dla jasności: używam dezodorantu w sztyfcie;P

sobota, 17 listopada 2007

Przerwa techniczna...

Karastrofa, trauma i koniec świata...Armagedon, świat się wali, co ja mam biedna począć?
Takie myśli kotłowały mi się wczoraj po głowie.
Przyczyna była makabryczna: brak internetu w pokoju akademikowym.
Nie ma internetu, nie ma kontaktu ze światem, co się w ogóle dzieje?
Nagle zapragnęłam obdzwonić całą rodzinę i wszystkich znajomych, sprawdzić co tam słychać w polityce, zacząć szukać materiałów do prezentacji i zaznaczyć swoją obecność na blogu... A tu dupa. No nie ma, nie ma internetu.
Dusza płacze, widzę, że mój Zizi też czuje się nieswojo, a ja nie wiem co ze sobą uczynić...
Już nawet w ramach konsultacji dot. organizacji piątkowego wieczoru, zamiast włączyć Skypa, musiałam wstać i przejść się do pokoju obok!!! To przechodzi ludzkie pojęcie! Kosmos, a Ola czuje się...hmm...nieswojo to mało powiedziane...

No i co zrobiła Ola? Położyła się i zasnęła w ramach odrabiania strat spowodowanych całonocnymi konwersacjami na linii Korea-Polska...

Chyba mam syndrom odstawienia...;)

niedziela, 11 listopada 2007

Templestay w Hwa Gye Sah

Jak się okazało, zapowiadana kolejna niedziela wcale nie była taka nieuduchowiona (Patrz tu). Tym razem już od soboty zażywałyśmy mnisiego życia w świątyni buddyjskiej.
Na początek dostałyśmy tzw. dharma clothes. Wygląda na to, że mnisi to racze pokaźni chłopcy, bo ubranka były troszeczke za duże:

I znowu widziałam wyraz twarzy Iwony: "Ola, znowu nas wpakowałaś", ale szybko jej mineło;)

Zaczęło się od herbatki i pogadanki z Naczelnym Mnichem, po czym godzinna medytacja, śpiewy (mnisi przez prawie całą dobę bez przerwy śpiewają w świątyni mantry i sutry... tworzy to niesamowity klimat, bo śpiew przenika przez ściany) i do łóżeczka o 21;P a tak wcześnie tylko dlatego, że pobudka jest o 3 rano! Jeszcze nam sie nie zdarzyło pójśc o tej porze spać....
A następnie: 108 pokłonów, godzinna medytacja na siedząco, walking meditation, godzina na siedząco, sprzątanie, zamiatanie i obieranie o krojenie owoców;) No i nie spałyśmy od kilku godzin a na dworze jeszcze było ciemno... O tej godzinie to co najwyżej zdarzyć nam się mogło wrócić z imprezy w norebanie, heh:P
Po śniadaniu przerwa, a potem znowu medytacja: siedząca, stojąca, siedząca, stojąca i siedząca. Najlepsze zostało na koniec: dharma teaching - bardzo fajny wykład mnicha wizytującego, ze Stanów.

Fajnie było, odświeżony umysł, naładowana bateria na kolejny tydzień nie-wiadomo-czego (bo w tej Korei to nigdy nie wiadomo co się stanie).

piątek, 9 listopada 2007

Han Ji czyli koreańskie pudełka

Ola miała dziś okazję wypróbować swój artystyczny zmysł i swoją cierpliwość.
Powszechnie wiadomo, że zalążki estetyki u Oli znaleźć można, w przeciwieństwie do cierpliwości.
Mimo wszystko nasza bohaterka postanowiła zmierzyć się z samą sobą i stworzyć koreańskie pudełko;)
Zaczęło się niewinnie:

Mając gotowy szablon Ola mogła odetchnąć z ulgą: przynajmniej nie kazali jej niczego wycinać:)
Po paru minutach i kilku palcach sklejonych super klejem:

Następnie pudełeczko trzeba trzeba okleić papierem, którego nazwy nie pamiętam (kajam się - powinnam chłonąć te nowe wyrazy jak gąbka wodę;P). To już nie była łatwa sprawa, bo każdy kawałeczek papieru należało posmarować 'koreańskim klejem", potem dokładnie przykleić, wyrównać i takie tam. Efekt nie był jednak zachwycający:

No ale to nie był jeszcze koniec:) Ola wiedziała, że jest dopiero w połowie drogi do zwycięstwa. Czekała ją jeszcze zabawa z tymże samym papierem koreańskim, tylko tym razem "naturalnie zabarwionym". Dostając do ręki papier nasłuchała się także o nowym stylu życia Koreańczyków: bogacą się i chcą prowadzić "wellbeing" - dlatego papier jest barwiony naturalnie;P Ola zrozumiała, że w Korei wszystko da się wytłumaczyć szeroko pojętą "zdrowotnością". Słyszy o tym także kiedy je wodorosty, suszone rybki i odmawia ośmiorniczek;P
Wracając do pudełka.... Po 2 godzinach pracy efekt był już znacznie ciekawszy:

I rzut z lotu ptaka;)


Dzieło ukończone! Musi tylko wyschnąć, aby można było je "uczesać" specjalną szczoteczką:)
Cierpliwość zrodziła się w Oli, a artystyczna dusza została pobudzona;)

HanJi ma już swoje przeznaczenie: będzie służyło jako pudełko na kolczyki, bo do tej pory Ola trzymała swoje skarby w pudełku po kawie;)
Locations of visitors to this page