Ola in Big City

You only live once, but if you do it right, once is enough.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą co sprawia Oli radość. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą co sprawia Oli radość. Pokaż wszystkie posty

piątek, 13 marca 2009

Guma w środku niczego

Jak to jest złapać gumę poza miastem w środku niczego? Dość nieciekawie, zwłaszcza, że milion rzeczy czeka na zrobienie a tu nie pozostaje nic innego jak czekać na odsiecz... Tak by się mogło wydawać, ale było zabawnie;)

W każdym razie, jak łatwo się domyśleć - złapaliśmy gumę. Poza miastem, w koło nic poza pojedynczymi chatkami z gowna i flak w tylnim kole. Pięknie:) Słabo przyjemny plan na spędzenie popołudnia.

Telefon do przyjaciela, rescue team wezwany i czekanie. Dobrze że pęknięta opona nie wpływa na działanie klimy w samochodzie:P

No i tak sobie siedzimy, otworzyłam biuro, bo miałam ze sobą komputer i wszystkie potrzebne mi dokumenty. I nie tracąc czasu czymś się zajęłam.

Minęło 15 min i mija nas samochód, zatrzymuje się, i z okna wychyla się uśmiechnięta buzia Davida - "Co się stało?", "Macie wodę? Nie? to czekajcie dam wam". I dał nam po butelce wody. W samochodzie mieliśmy bułki na śniadanie, więc w razie czego - przeżyjemy;) David to koleś z Waszyngtonu - przyjechał do Juby w biznasach. Poznałam go w kolejce w banku. Nie potrafi zapamiętać mojego imienia;))) Pogadał, pomógł i pojechał do pracy.

Wsiedliśmy spowrotem a ja zabrałam się za swoje biuro. Nie minęło dużo czasu, zatrzymuje się kolejny samochód. Tym razem to Clarkson chce nam pomóc. Clakson to koleś który zaopatruje nas w hydrol i smary, wczoraj próbował nas oszukać, bezskutecznie. Widać, że cały czas trochę mu głupio, że został złapany na oszustwie. Podziękowaliśmy i pojechał.

Kolejny samochód był już odsieczą:) Jeszcze trzeba było poczekać na naprawę opony i 2 godziny w plecy na piaskowej drodze pod Górą Wiedźm. A niby spore miasto jak na te warunki, a wszędzie znajome twarze. Mała śmietanka towarzyska, gdziekolwiek się nie ruszysz... Taka Juba.

sobota, 21 lutego 2009

Zakupy w Jubie

Jak każda kobieta, tak i ja, przyznam się bez bicia, że bardzo lubię zakupy. Ale nie zakupy generatorów, drutu wiązałkowego i cementu, bo to sprawia mi mniejszą przyjemność niż dorwanie mega-super-wypasionej-i-bombastycznej rzeczy, którą mogę na siebie wrzucić.

A ponieważ dziś wieczór planujemy ubawić się po pachy na imprezie z okazji święta świętego Patryka czy kogoś tam i ponieważ wszysycy nasi czarni znajomi (w tym z banku) wiedzą, że mzungu wpada na imprezę i z pewnością też będą aby nacieszyć swoje oczy blaskiem białej skóry, symbolu wyuzdania i wszystkiego co w życiu jest piękne, należy się do tego odpowiednio przygotować. (uf, jakie długie zdanie skonstruowałam). O mojej sukience w groszki mówi już pół Juby więc nie wypada znowu zaprezentować się w tej samej kreacji (chociaż im wszystkim wystarczy to że mam blond włosy:P). Postanowiłam więc odwiedzić tutejszy stadion dziesięcio lecia w ramach polowania na fajną kieckę:)

Jedynie na stadionie można znaleźć wszsytko. Instytucja sklepu jest tutaj, hmmm, dość ograniczona. Za wyjątkiem marketu Jit jedynego w mieście, który zwany jest także Żydem, ze względu na poziom cen;)

Okoliczny Stadion jest dość ciekawym zjawiskiem. Przede wszystkich dość charakterystycznie pachnie. Jest to mieszanka potu, wędzonych ryb, surowego mięsa które wegetuje sobie na słońcu, resztek jedzenia, tkstyliów i dymu z kociołków. Wymienione źródła zapachu także można znaleźć na tymże rynku. Poza tym można kupić węgiel sprzedawany przez leżące na ziemi kobiety, mąkę z której robione są wyklepane kopczyki, wędzone ryby poskręcane w warkocze, kawałki słoniny wysuszone na słońcu, okoliczną muzykę, która pogrzewa (gorącą już od palącego słońca) atmosferę, lokalne ubranka i stroje "ludowe", klapki, japonki, sandały i w ogóle wszystko wszystko wszsytko czego tylko dusza zapragnie. Jedyne co trzeba zrobić to znaleźć poszukiwaną rzecz i przeciskać się między straganami i milionem czarnych sprzedawców. Na każdym straganie jest przynajmniej jeden człowiek, którego funkcją jest leżeć i się chłodzić. Są także naganiacze, ale to pewnie w teorii, bo w praktyce w takim upale tylko desperatom chce się kogokolwiek naganiać. Można też wymienić pieniądze w ramach nielegalnego handlu walutami, albo zagrać w jakąś grę i te pieniądze przegrać. Można kupić perfumy, owoce, napoje (do zutylizowanych butelek po wodzie wlewa się "nową" wodę i zabarwia jakimś syropem - lokalny recycling), warzywa, pokrojonego ananasa sprzedawanego na kawałki w woreczkach foliowych no i wszystko jak już wpomniałam:)

Przedzierając się między straganami czułam się jak Beata Pawlikowska:) Przynajmniej w promieniu kilometra nie było białego człowieka poza mną i Leszkiem:)))

No i najważniejsze: z pozoru na rynku wydawać by się mogło że biała kobieta świrnięta na punkcie ciuchów jak ja nie znajdzie tutaj niczego dla niej atrakcyjnego. Cóż za pomyłka i bląd! :)) Kupiłam najcudowniejszą na świecie zieloną sukienkę, w której zaprezentuję swoje białe ciało dzisiejszego wieczoru. Do tego można znaleźć dużo baaardzo fajnych kolorowych rzeczy. A potem się o nie potargować:)

W pewnym momencie zabrakło nam pieniędzy i musieliśmy wrócić po nie do samochodu (zwłaszcza że znalazłam CUDOWNĄ SPÓDNICĘ za 15 funtów sudańskich i trzeba było po nią wrócić). Korzystając z okazji dotarcia do samochodu chwyciłam Colę, którą wcześniej już otworzylam i grzecznie na mnie czekała. Jakież było moje zdziwienie kiedy w buzi zamiast rozgazowanego słodkiego napoju poczułam jakieś ciała stałe! Były to mrówy, które chyba na odległość wyczuły otwartą Colę w naszym samochodzie i nie wiem jakimi przejściami i dziurkami, ale się do niej dostały (i to w całkiem przyzwoitej ilości). Odechciało mi się pić i wróciliśmy po spódnicę. No i okazało się że w ciągu 10 min naszej nieobecności jej cena skoczyła już do 18 funtów:)))) Po ciężkich negocjacjach zapłaciłam 12:P

Zakupy udane, Ola szczęśliwa, a wieczorem imprezka, jeeee:)

sobota, 24 stycznia 2009

Po drugiej stronie lustra


Juba - stolica Sudanu Południowego, która po czasach wojny została totalnie zniszczona i zrównana z ziemią. Rozwija się szybciej niż jakiekolwiek inne miasto, które widziałam. Znaczy wszystko rośnie od poziomu zerowego:)

Mieszkamy sobie poza miastem, po drugiej stronie Nilu i szczerze mówiąc nawet nie ma kiedy i jak pozwiedzać okolic. No i przede wszystkim znaczenie "zwiedzania okolic" jest zupełnie inne. Tak samo jak znaczenie "łazienki":) i każdej innej rzeczy:))) ALe przede wszystkim średnio bezpieczne. Chyba że w grupie - ale na to poświęcamy dziesiejszy wieczór.

Ciężko jest napisać lub opisać cokolwiek, bo nawet nie wiedziałabym od czego zacząć. Wszystko jest inne. Tak rewelacyjnie inne, że chciałoby się to wszystko odkryć na nowo:) Takiej białej dziewczynce jak ja czyli Mzungu, jednak nie wszsytko wolno. Przede wszsytkim dlatego że jestem kobietą. Specyficzne podejście do roli kobiety w społeczeństwie sprawia, że aby czymkolwiek i jakkolwiek zarządzać trzeba się nieźle nawyginać. Zwłaszcza jeśli na codzień ma się do czynienia z majstrami, murarzami i cieślami. Dlaczego ktokolwiek miałby słuchać kobiety? I to białej? :) Chłopaki się jednak szybko uczą... Wystarczy, że zobaczą kto im wypłaca kase i od razu zmienia się podejście;)))) Największy problem z przyjmowaniem wytycznych od kobiety mają żołnierze, no nic dziwnego;P tak więc do żołnierzy trzeba ostrożnie i najlepiej z jakimś męxczyzną, bo wtedy przynajmniej widzą, że kobieta nie jest "do wzięcia" tylko komuś "przynależna":)

A poza tym to jest ciepełko:) Nawet jak deszcz skapnie póki co to nie za długo widać jego efekty;))

Jedyna fobia, jaka jeszcze się trzyma od przyjazdu to komary. Każdy może przenieść malarię... ALe podobno fobie mijają po 2 tygodniach. Potem to komay nawet się nie tykają bo wiedzą że to swoi;P Póki co intensywnie psikam sobie każdą wystającą część ciała i panikuję przy każdym ugryzieniu:P ;)))

poniedziałek, 29 października 2007

Weekend we dwoje:)

Brzmi bardzo romantycznie:) A było bardzo zabawnie. Zwłaszcza, że tą drugą osobą była Iwona.
Ale zanim Drogi Czytelnik zacznie przebijać się przez stosy tekstów, należy najpierw wprowadzić go w dobry nastrój, Uczynię to bez słów. Ostrzegam, że nadmierne wprowadzanie się w dobry nastrój może doprowadzić do pojawienia się nutki zazdrości:









Starczy na razie:) Mam nadzieję, że dobry nastrój jest. A teraz słownie (ale tylko dla wytrzymałych bo będzie długo...:P)

Sobota, świt, cały akademik śpi, a dzielne Bohaterki tej opowieści zasuwają na dworzec. Cel: Chiaksan National Park i podbój gór.

Przygoda zaczęła się już w Wonju, gdzie szukałyśmy busu na szlak. Zaraz zaczepił nas jakiś Koreańczyk, że chce nam pomóc. My mówimy, że chcemy autobusem 21 a on że nie, że 41. Nic to że to na drugi koniec gór - jedziemy:) Koreańczyk uratował nam życie jeszcze w czasie drogi, kiedy to pan kierowca chciał nas wysadzić bo nie miałyśmy drobnych coby za przejazd zapłacić - pan Koreańczyk nam rozmienił kase sam z siebie:) Pewnie pomyślał sobie: ha, biedne dziewczynki, w góry w adidaskach, nawet nie wiedzą gdzie jadą, ha ha, rozmienie im chociaż kase, ha ha:P

Ale dotarłyśmy i dzielnie zaczełyśmy się wczłapywać pod górę. Na dzień dobry zaliczyłyśmy najwyższy szczyt Chiaksan. Ten oto:


Droga była piękna, mimo że stroma i skalista. No i dałyśmy rade:) Zeszłyśmy sobie potem na noc do miasteczka Hanggwol, przynajmniej jak miasteczko wyglądało na mapie:P Prawie na samym dole spotkałyśmy tego samego Koreańczyka, który nas wsadził do autobusu: "Pollandy, Pollandy!" Zaczął krzyczeć jak nas zobaczył, pokazywać palcami i opowiadać kolegom, jakie to jesteśmy dzielne, że w takich bucikach weszłyśmy. Wzbudziłyśmy w nim taki respekt i zaskoczenie, że dał nam piwa i batona - a w Korei starszym się nie odmawia:) Więc, cóż, wzięłyśmy:)

Do miasteczka dotarłyśmy o zmierzchu. Miasteczko było raczej wioską, pustą do tego, po sezonie. A my nie mamy gdzie spać! Im ciemniej się robiło tym dreszczyk emocji był mocniejszy, a nawet bardziej przeraźliwy. Ani żywej duszy, domki z papieru, a przed domkami - co nieco nas zdziwiło - wyczesane samchody, jak nie beemki to jakaś wyższa koreańska półka...hmmm... No nic! Trzeba szukać spania, a my już ledwo na oczy widzimy...

W końcy znalazłyśmy LoveMotel:) Ale łóżko i łazienka było, niedrogo, a co tam! Teraz już ważne było, żeby coś zjeść w tej opustoszałej wiosce. Sklepu żadnego, nic. Tylko, że oprócz tego, że wioska była zabita dechami to okazalo się, że mają w niej mnóstwo fancy miejsc, jakich nawet w Bialym nie widziałam.
Wyobraźcie sobie - wiocha, nic nie ma, ciemno, głucho i napotykacie nagle jazz club, potem włoską kawiarnie i jeszcze pare dziwnych miejsc, gdzie zbierają się ludzie, ubrani jak ci w Seoulu, podjeżdzający super samochodami i co najdziwniejsze sie nam wydało - kompletnie nie zwracający na nas uwagi. Jakbyśmy były powietrzem! Jest to o tyle dziwne, że odkąd jesteśmy w Korei, budzimy powszechne zainteresowanie - a tu nic, nawet ukradkowych spojrzeń. Pełne zainteresowania i ciekawości zmyłyśmy sie do daszego love motelu:) Dziwnie...:P

Ale z rana, jak nigdy bo o 8 - znowu w drogę. Tym razem napotkana pani Koreanka na pytanie o drogę odpowiedziała fuknięciem i ucieczką... mówiłam, że dziwna okolica:P W każdym razie w sumie to zrobiłyśmy ok. 20 km w ten jeden dzień. Przeszłyśmy Chiaksan jak należy, zobaczyłyśmy 5 świątyń ukrytych w górach, poobcierałyśmy nie na stromych zejściach i podejściach i nawdychałyśmy sie świeżego powietrza. Widoki - bajka:)

No ale śpieszyłyśmy sie na pociąg, a droga z parku do miasteczka najbliższego nie miała końca... robiło się ciemno.
Nagle zatrzymał sie jakiś samochód- małżeństwo zapropnowało, że nas podwiezie:) No to wsiadłyśmy, a co:) Chociaz ja bym nie wzięła brudnych, spoconych i obładowanych białych turystek o zmierzchu do swojego czyściutkiego samochodu, ale to tylko ja...pewnie dlatego, że nie mam samochodu, ba, nawet prawa jazdy:P
Pierwsze pytanie, standardowo: Skąd jesteśmy:) Drugim powinien być nasz wiek, a tu zaskoczka: Jakiego jesteście wyznania? Eeee, pełna konsternacja... Okazało się, że nasi dobroczyńcy to prawie że ortdoksjni katolicy:))) Trzecie pytanie: Czy mógłbm przedstawić was mojej córce... To już było więcej niż konsternacja:P

Koniec końców zobaczyłyśmy prawdziwe koreańskie mieszkanie, poznałyśmy 2 młode Koreanki i zjadłyśmy kolację w czaderskiej restauracji. Serwowano opiekaną kaczkę, na którą za chiny nie stać by mnie było! A na koniec podwózka na sam dworzec i wymiana maili:)


Wniosek: powinnyśmy razem podróżować, bo nie jesteśmy w stanie niczego przewidzieć i to jest piękne!
A nóg nie będę używać przez tydzień:P

niedziela, 14 października 2007

Flea Market i dobre studentki:)

"Wstawaj leniu!" - takim przyjaznym zawołaniem zostałam drastycznie obudzona, w środku nocy, o 11.
Milion przekleństw zgromadził się w mojej głowie, ale nie dałam im szansy wyjść ustami, bo zorientowalam sie ze jesli jest 11 to za 1,5h mamy być na City Hall (9 stacji metrem i 15 min szybkim marszem). No to raz dwa!

Plan był taki, ze jedziemy na Pchli Targ, po to żeby dostać jakies bilety do teatru. Idea pchlego targu była taka, że sprzedajemy jakies uzywanie rzeczy i 10% z utargu przeznaczamy na biedne dzieci. No ale co ja moge sprzedać, jeśli cały mój dobytek to 20 kg przywiezione z Polski? Po długiej obserwacji moich wszystkich niezbędnych rzeczy zdecydowalam sie na ksiazke, ktorą kupilam w Stanach za dolara:) tytuł: "Dreaming with the AIDS patient" (wzięlam za nią 5 dolców, sa sa sa - zeby dzieci miały co jeść) :)))) Dziewczyny nie były gorsze, bo na szczytny cel zdobycia biletu do teatru poświęciły kubek (Iwona) i budzik (Kasia).

Dotarłyśmy na miejsce, zaspana Iwona juz na samym wstępie powiedziala ze juz jej sie odechcialo i potrzeba snu jest silniejsza niz wszystko inne: "Ola, nie obrazicie się jak wrócę?" "Nie, spoko, tylko poczekaj jeszcze godzine do przyjścia pani Lee" - po zastosowaniu sprytnej sztuczki, Iwona została do końca:))) Powinnam zająć się persfazją i hipnozą:))) hehe

Trochę było nam głupio i dziwnie, bo na czerwonym stole przy którym siedziałyśmy leżały 3 rzeczy, a wszyscy przyniesli chyba z pół szafy... Najgorsze, że największe zainteresowanie przechodniów wzbudzały leżące na naszym stole breloczki-długopisy, które miałyśmy rozdawać za darmo! Co więc zrobiła ekipa zaradnych studentek? Zaczęła sprzedawać długopisy:) Szły jak świeże bułeczki, dopóki ludzie nie kapnęli się, że obok mogą dostać je za free:))) ale i tak opchnęłyśmy wszystkie, chyba z 15 czy 16, za pół dolca każdy. Poza tym kubek Iwony został nabyty drogą kupna jako pierwszy, potem poszła moja książka i na końcu nieszczęsny budzik:) Wynik: 20000 wonów (ok.20 dolarów) dla dzieci:) - w tym wiekszosc z długopisów:)))

No ale najciekawsze, że w tzw, międzyczasie, udzielilysmy dwoch wywiadow, zaprzyjaznilismy sie z Koreanczykiem, napisalysmy kartke, ze mamy tylko 3 rzeczy dlatego ze moglysmy przywiezc tylko 20 kg i generalnie wzbudzałyśmy zainteresowanie. Bezcennym oczywiście jest zblizenie sie do kultury koreańskiej:))) Fajnie było, mimo że zapowiadało się tragicznie:) Wniosek: powinnyśmy się zająć sprzedażą a nie studiowaniem:)))

Ale najpiękniejszym zakończeniem dnia był spektakl Nanta. Brak mi słów, żeby opisać moje wrażenia. Siedziałam z otwartą buzią jak głupek i rechotałam:) Generalnie jest to musical o gotowaniu:) tzn. 5 ludzi tańczy i śpiewa i wystukuje rytm nożami, pałeczkami, warzywami, wszystkim co mozna znaleźć w koreańskiej kuchni, a do tego jest to tak zabawne, że dawno już sie tak nie uśmialam. Niesamowite, po prostu niesamowite.

Piękny dzień:) A mialo byc tak beznadziejnie....:)

No i jeszcze jedno: NIE ZAPOMNIJCIE ZAGŁOSOWAĆ!!!

poniedziałek, 8 października 2007

Księżniczka Ola w Pusanie:)))

W Pusanie zostałam księżniczką:) Wiem, wiem, że księżniczką to trzeba się urodzić a nie tak sobie zostać, no ale umówmy sie ze na jeden dzień stałam się kapryśną, marudną, rozpieszczoną słodką księżniczką, hehe:


A poza tym to Pusan (lub Busan, jak kto woli - Koreańczycy też nie do końca wiedzą, jak chcą żeby to miasto sie nazywało w normalnym języku;P), Pusan jest bardzo ciekawym miastem. To takie miasto zapraszające, że chce się tam być. My chciałyśmy i byłyśmy. Pośród wielu ciekawych rzeczy, jakie można tu znaleź Pusan jest sławny ze swojej plaży Haundae. Trafiliśmy akurat na festiwal filmowy, wiec było tam pełno ludzi, tez białych. Nie zmienia to faktu, ze i tak wszyscy sie patrzyli jak na okazy:) Ale jak jest sie ksiezniczką, to jest sie do tego przyzwyczajonym, wiec nie zwracalam uwagi:P


No ale oczywiście najważniejsze jest to co księżniczka Ola ze swoją świtą zobaczyła:)
Pogode mielismy super, ciepło i miło. Ale jak to bywa w życiu, kiedy zebrało nam sie na zwiedzanie to zaczął padać deszcz:P
Ale za to powylegiwaliśmy sie na plaży, posłuchaliśmy koncertów, sami daliśmy koncert na karaoke (zwanym dalej norebanem: 노래방), najedliśmy się w mega wypasonym bufecie, próbowalismy kontemplować sztuke nowoczesną (bezskutecznie), zrobiliśmy zakupy (i wtedy stałam się księżniczką)... no właśnie, dużo jak na 3 dni:P

Okazało się też że nie potrzeba nam dużo do szczęcia. Iwonie wystarczą lody z czekoladą, mi sushi, a Kasi brak owoców morza w zasięgu wzroku:) Dlatego właśnie wyjazd był o tyle znamienny, że w naszej szczęśliwości założyłyśmy i przypieczętowałyśmy Fanklub Mnicha Tomka:))) W skład fanklubu wchodzą:

(na zdjęciu: lustro nad łóżkiem hotelowym, tzn motelowym)

W Pusanie życie kwitnie nocą. Dosłownie. Wystarczy o 22 wyjrzeć przez okno i można szybko sie przekonać, że nie kaźda para w motelu na przeciwko zasłania okna:)

No i na podsumowanie powiem, że kurcze fajne mam życie:)

sobota, 29 września 2007

My precious

Seoul to raj dla Oli. A ponieważ Ola dużo nie ptrzebuje do szczescia to powód jest bardzo błahy: kolczyki.
Na każdej stacji metra, na każdej ulicy, wszędzie można znaleść jakieś mega super kolorowe i fajne kolczyki po zawrotnej cenie 1-2 dolary. Nawet jeśli cena oznacza ze kolczyki wkrótce sie rozpadną to nie szkodzi, bo przeciez pamęta sie takie rzeczy, jak miejsce gdzie mozna znalezc fajne kolczyki.

Kompletuje kolekcje kolczyków koreanskich. Na czele stoją różowe misie i żółte rybki w różowe kropki:]]]
Ale wczoraj zapolowalam na dorodne wisienki. Niestety nie zdołałam wyciągnąć portfela a zapalilo sie zielone swiatlo na skrzyzowaniu. Wiec nie chcac stracic swojej grupy z oczu musialam podążać za nimi porzucając na chwile mysl o dorodnych wiśniach w uszach. Ale jakem jest Ola powróce w tamto miejsce i nabędę dorodne wiśnie drogą kupna:]]]

A na deserek: Piesek Leszek, który jest wizualizacją moich uczuć do kolczyków:)))

poniedziałek, 24 września 2007

Ola na wakacjach:]

Czuje sie jak na wakacjach:] 20 km od Seoulu! Morze, przyplywy i odplywy...:] Ubrania zabierane przez wode... I szukanie ich rano na brzegu.
Straty w ludziach: brak
Straty w sprzecie: aparat Iwony
straty w ubraniach: niewielkie
Poobdzierane nogi przez skaly ukryte pod powierzchnia wody: bezcenne:]

ChooSeok to fajne swieto. Czekamy na pelnie i na zyczenia do ksiezyca:]

czwartek, 13 września 2007

Back from the paradise

Okazuje sie ze mozna zrobic sobie wakacje, nawet jesli wydawalo sie ze wakacje spedza sie w Seoulu. Wakacje od wakacji... Nie..raczej wyzszy wakacyjny poziom, zwazywszy, ze na KAISCie zaczela sie juz nauka.
Ale jaka to radosc, ze nie wraca sie z wakacji do Polski tylko do Seoulu! Zmniejsza to poczucie końca:]

Najwazniejsze: Bliskie spotkanie trzeciego stopnia z naturą i znalezienie poszukiwanej odpowiedzi.

Do rzeczy:

Dzien 1. Ekscytacja.
Palmy, wow, palmy na lotnisku! Ale dlaczego oni tak wszyscy sie na nas gapią? Przeciez Jeju-do to najbardziej turystyczne miejsce w Korei (moze poza Seoulem), powinni sie juz przyzwyczaic...
Jaki mamy plan? Objechac wyspe dookola w 3 dni i zobaczyc wszstko to, co warto zobaczyc. Wiec stratujemy... 3 laski i mnich pakuja sie do bialej Kii i w droge!
Morze, piekne wybrzeza, fale, jej, tu nie ma zadnych ludzi....
Ledwo wrzucilismy walizki to pokoju... w stroje i do wody, do morza (ustalilysmy ze to zlewisko pacyfiku:P)... cudnie.

Jeszcze tylko troche ponurkowac, poogladac zycie tetniace na skalach... No i czas na lokalna kuchnie. A wszystko takie inne niz w Seoulu, takie koreańskie... nawet soju smakuje lepiej:] Po jedzeniu? To bach do wody! Ciemno tak, ze widac tylko swiatla kutrow wracajacych z polowu i slychac szum fal obijajacych sie o skaly...

Dzien 2. Woda woda woda.
Ciezko bylo sie obudzic, ale co to dla nas - turystek z Polski, hihi. Jestesmy tu jak na swieczniku, glowny punkt zainteresowania, dzieci robia sobie z nami zdjecia, dorosli bezczelnie sie patrza - nie mozemy sie poddac, nawet po krotkiej nocy spedzonej na podlodze. Jaskina, ktora byla w planie jest w remoncie, ale dzieki temu moglismy obejrzec jej pol za darmo:] No i glowny cel wycieczki: przejazdzka lodzia podwodna. Rewelacja.

Pod woda dzieje sie wiecej niz na gorze. Gdyby jeszcze pan wodzirej nie krzyczal bez przerwy do mikrofonu w jakze nam nieznanym jezyku koreanskim to w ogole bylby git:] Ale wystarczy zatkac uszy i tylko otwierac szeroko oczy i zachlystywac sie widokiem.

Jesli chodzi o zachlystywanie sie to nad woda tez nam to wychodzilo... zwlaszcza w malej wiosce rybackiej, w ktorej znalezlismy spanko:] Pusto, wszedzie pusto, a wszytko tak niesamowite. Zycie wyglada tu tak, jak wydawaloby sie, ze nie ma prawa tak wygladac - nie dzieje sie nic, uplywa na sadzeniu ryzu, zbieraniu ryzu, wyplywaniu na ryby i wracaniu z polowu i piciu soju. Kazdy pogodzony jest ze soba samym, zewszad emanuje spokoj.... Kolejna noc nad woda, znowu cudnie:]



Dzien 3. Regularna turystyka.
Muzea zaliczone (i tak najbardziej przypadlo nam muzeum seksu i zdrowia zwiedzone dnia 2:P), zdjecia porobione:] Powrot wybrzezem i wiatr niosacy drobinki soli. Twarza w twarz z zywiolem nie znaczysz nic.

I tylko nie chce sie stad wyjezdzac i wracac do regularnego zycia... Mimo ze przez najblizsze kilka miesiecy nie stanie sie ono jeszcze tak bardzo regularne:] Naszczescie!

piątek, 7 września 2007

Poczuć się w Seoulu jak w Wawie

okazuje sie ze to wcale nie jest takie trudne... No moze nie zupelnie mozna poczuc sie jak w Wawie, no bo ludzie jakos inaczej mowia i swiatel jakos wiecej, ale noc nad brzegiem rzeki Han z piwem Ob w ręku to prawie jak noc nad Wisła z piwem Żywiec w ręku... Prawie robi wielką różnice:]



Ale bylo bardzo przyjemnie... tym bardziej ze zapadajacy wczesniej zmierzch zachecal do uwieczniania tego momentu na kliszy eeee to juz nie te czasy.... znaczy w formie cyfrowej:P



A najciekawiej bylo ogladac zachodzace słońce z najwyzszego budynku w Seulu.
Z dołu:

Z góry:


Eh, romantycznie strasznie, tylko dlaczego ten wieczor spedzilam z dwoma kolezankami i wujkiem? :P:P:P

czwartek, 30 sierpnia 2007

Seoul pieknym jest i...

...ma fajne jedzenie:]

Uwielbiam ten balagan, ktory ma swoj ukryty sens, mnostwo kolorow, przelomy architektoniczne rozniace sie w zasadzie niczym, podawanie reszty w dwoch rekach i zaciekawione spojrzenia koreanczykow kiedy widza mnicha z trzema mlodymi dziewczynami:]

No ale co tu duzo gadac, zachlystuje sie tym, patrze z otwarta buzia i pstrykam zdjecia dopoki bateria mi nie pada, jak japonski turysta w warszawie:]

Ale do rzeczy:



Samgyeopsal


Swiatynia buddyjska



Ichniejszy fast-food;]


Na ulicy znajdziesz tu wszystko...

Brak slow, jak sie poczuje ten zapach ulicy, spaliny pomieszane ze swadem krewetek i mandu smazonych na ulicy, w zakamarkach i ze studzienek kanalizacyjnych czuc mocz, a obok ciebie przechodzi mega zadbana sliczna koreanka ubrana w jaskrawe kolory.

sobota, 28 lipca 2007

I love sushi!!!

Ja to nie wiem co zescie mi wszyscy naopowiadali o obrzydliwosci sushi i wyzszosci schabowego nad surowa ryba zawinieta w ryz. Otoz mialam szanse i przyjemnosc zjesc, po raz pierwszy w moim krotkim zyciu, prawdziwe pyszne sushi, ktore wygladalo tak:

i bylo tak pyszne ze gdybym tylko mogla jadlabym sushi codzienie do konca zycia!!! A do tego jeszcze gorace sake i po prostu zyc nie umierac! Pychote, niebo w gebie, moglabym sie nad tym tak rozwodzic... ;]

Dlatego uwaga do mojej sis: kochanie, powinnas sprobowac dobrego sushi to na stowe by ci posmakowalo:]
I do calej reszty: jedzcie sushi! ;]
Locations of visitors to this page