Ola in Big City

You only live once, but if you do it right, once is enough.

sobota, 24 listopada 2007

Osobliwa rozmowa

Moja koreańska komórka zaczyna dzwonić. Numer nieznany.Odbieram i słyszę potok słów.
Wszystko by było ok, gdyby te słowa nie były po koreańsku.
Więc grzecznie mówię: English, please.
W odpowiedzi słyszę kolejny potok słów, tym razem w przyspieszonym tempie.
Jedyny ratunek, jaki przyszedł mi do głowy: Hangukmal mullajo (co oznacza, mniej więcej, że po koreńsku do mnie nie dociera).
Mój rozmówca po tym stwierdzeniu najwyraźniej uznał, że skoro wydusiłam z siebie takie skomplikowane zdanie to jestem w stanie zrozumieć wszystko więc mówił dalej swoje, tym razem wolniej. Nawet udało mi się rozszyfrować słowo 'gdzie' :P

Najwyraźniej jednak osoba po drugiej stronie spodziewała się koreańskiego rozmówcy i po prostu pomyliła numery. Dlatego też, nie chcąc jeszcze bardziej rozczarować nieznajomego moją nieznajomością języka, odłożyłam słuchawkę.

piątek, 23 listopada 2007

Ola w fabryce samochodów

Tak, samochody to zabawki dla chłopców, ale chcąc nie chcąc Ola musiała sprawdzić jak je się robi w GM Daewoo.
Morderczo wczesna godzina i paskudna pogoda wcale nie zachęcały do wycieczki, ale co to dla Oli... tyle już przeżyła;)))

Na dzień dobry Olę powitała propagandowa kawa:

Co prawda z automatu, ale o tak wczesnej godzinie najważniejsze jest dostarczyć organizmowi chociaż odrobinę kofeiny. Sprawą poboczną jest czy ta kofeina jest zasypana cukrem czy też nie. Chociaż gdyby Ola codziennie rano piła kawę z takiego kubeczka z pewnością zakochałaby się w tym popularnym producencie samochodów;)))

Studenci KAISTa zdaje się, że byli długo oczekiwanymi gośćmi, albo to po prostu gościnność koreańska sprawiła, że w głównej sali zobaczyliśmy taki to oto napis:

/Welcome KAIST Exchange Students/

Wreszcie Ola mogła wypróbować czy wygodnie jej za kółkiem (dla nieświadomych: Ola jeszcze nie stanęła twarzą w twarz z egzaminatorem na prawo jazdy):


Oli się spodobało i bardzo możliwe, że podejmie wyzwanie posiadania plastikowej karty upoważniającej ją do prowadzenia samochodów osobowych;)))

Została również nawiązana przyjaźń z panem robotnikiem, w razie gdyby nastąpiła nagła potrzeba posiadania jeżdżących czterech kółek:


Ale największą sensację wzbudziło zwiedzanie samej fabryki, a dokładnie tych części udostępnionych dla turystów: Body Shop (gdzie składa się, no, jak to się fachowo nazywa, ubranie samochodu? :P) oraz Assembley Shop (tam wkłada się całą resztę bajerów:P). Niestety nie dostaliśmy pozwolenia na robienie zdjęć, ale roboty, które się tym zajmują (w sensie: składaniem samochodów) po prostu tańczą! Niesamowite, że mogą poruszać się jak ludzie tylko dużo szybciej... Ola patrzyła jak zaczarowana na ich pracę - myślała, że takie coś istnieje tylko w Star Warsach... Ola jeszcze dużo nie wie jednak o świecie;)

A dla ciekawskich:
- GM Daewoo Korea produkuje rocznie 1,5 mln samochodów, głównie na eksport
- w Korei jest 5 fabryk GM Daewoo
- samochody, które tu produkują to (o ile dobrze pamiętam): Matiz, Tosca, Winstorm, Lacetti i Gentra no i pewnie jakieś ich udoskonalenia, ale czy to ważne;)))

Tyle! Wycieczka udana. A nazwa miejscowości to: Bupyeong:)

wtorek, 20 listopada 2007

Świat jest taki mały!

Wybrałyśmy się na zakupy świąteczne... Tak już czas, zwłaszcza, że paczka do Polski będzie szła z miesiąc!
W tym właśnie celu odwiedzona została jedna z głównych ulic zakupowych z pamiątkami - Insedong. Ale ponieważ mamy szczęście do spotykania nowych ludzi to jeszcze zanim dotarłyśmy na miejsce to w starszym Koreańczyku, widzącego nas z mapą, odezwał się instynkt Koreańczyka-pomocnika i zaprowadził nas w poszukiwane miejsce. Jak tylko dowiedział się, żeśmy dziewczyny prosto z Polski, zaczął mówić do nas po niemiecku;))) Informacje, że w Polsce mówimy po polsku nie bardzo do niego docierały. Naszczęście Iwona potrafi zrozumieć pojedyncze słowa, takie jak 'ale' i 'nic' więc dogadaliśmy się;))) Pan Koreańczyk dał nam milion folderów o filmach i dzielnicy Seoulu, w której akurat przebywaliśmy, nie zważając na fakt, że były one po koreańsku. Ale kogo to obchodzi - liczy się przecież gest;)

Wciągnął nas wir zakupów - od straganu do straganu, pałeczki, kubeczki, kolczyki i wszystkie te rzeczy, które oczywiście nikomu nie są potrzebne, przykuwały naszą uwagę. Będąc tak pochylona nad kupą przeróżności nagle zamarłam i natychmiast się wyprostowałam, jednocześnie obracając się. Cóż to mogło wywołać we mnie taką reakcję, przecież na codzień świecę przykładem spokoju i opanowania...;) Ale nie tym razem: usłyszałam język polski! Ludzie, z których wydobywały się dźwięki, chyba zauważyli mój niepokój, bo też się zatrzymali i patrzyliśmy sobie w oczy kilka sekund;)))
Po czym z mojej twarzy wydobył się dźwięk: 'Dzień dobry'.

Takie głupie 'dzień dobry' a łamie lody i już po kilku chwilach odkryliśmy, że mamy wspólnych znajomych...:) Zaraz potem pojawiła się obok polska mniszka i szybko pożałowałam, że wyjawiłam niektórych wspólnych znajomych, no ale mam nadzieje, że drzwi prowadzące na niedzielne mowy Dharmy nam się nie zamkną. Grupka Polaków okazała się, jak to się przedstawili: "Polskimi buddystami", którzy przyjechali do Korei na jakieśtam obchody czegośtam i różne uroczystości. Zaproponowali nam wycieczke do Hongkongu, a my takich rzeczy przecież nie odmawiamy;)))) Więc w ciągu tygodnia okaże się, czy znajomość z polskimi buddystami zakwitnie, czy też, jak przypuszczamy, umrze śmiercią naturalną.

Wniosek: nie jest ważne w co wierzysz, pewne rzeczy w ludziach są zawsze takie same, i to nie są te dobre rzeczy - ot, taki mały wnioseczek mi się nasunął po krótkiej rozmowie przepełnionej troche sztucznością, troche czymś, czego nie potrafie nazwać.

No i jeszcze, dla zaznaczenia obecności Iwony na tym blogu i jej udziału w powyższych wydarzeniach, sztandarowy tekst: "Dlaczego mi się to zdarza?" ;P

poniedziałek, 19 listopada 2007

A miało być tak pięknie...

...a jest jak zwykle :(

Zima jest to pora roku, której Ola, delikatnie mówiąc, nie lubi. Oczywiście czasami zdarza jej się zapałać wielką miłością do śniegu, ale takie nietypowie zjawisko zdarza się jedynie w czasie ferii zimowych, kiedy to może poszaleć sobie na nartach w jakimś spokojnym zimowym kurorcie. Poza tym nie należy wiązać słów Ola, zima i uwielbienie, ponieważ po ich połączeniu wychodzi dziwoląg, który nie ma racji bytu i wydaje się być zabawny w ustach innych osobników.

Dlatego też Ola miała skrytą nadzieję, że wybierając się w cieplejsze miejsce od Polski, jakim jest Korea, uniknie zamrożonej wody spadającej z nieba i oblepiającej wszystko co się rusza i nie rusza. Jakże bardzo się myliła!

Taki oto widok napotkał ją dziś przed akademikiem:

Tak, jest to śnieg! Mało tego - pokrywa śnieżna zwiększa się w zastraszającym tempie, tak, że nawet pan strażnik wyszedł ze swej budki, aby odśnieżyć podjazd!!!
A ponieważ już chyba wszędzie występują anomalie pogodowe to obfitym opadom śnieżnym towarzyszy... burza! Czegoś takiego Ola jeszcze nie widziała w swoim krótkim życiu.

Dlatego podnoszę apel do wszystkich, którzy czytają te skromne notatki na tym nieśmiałym blogu:
Ludzie! Nie używajcie dezodorantów, jeździjcie rowerami i segregujcie śmieci!
Nie pozwólcie Oli marznąć tylko przez to, że przez swoją głupotę (przykro mi, musiałam użyć tego słowa) zmieniamy klimat tego pięknego kraju...
Brrrr

Dla jasności: używam dezodorantu w sztyfcie;P

sobota, 17 listopada 2007

Przerwa techniczna...

Karastrofa, trauma i koniec świata...Armagedon, świat się wali, co ja mam biedna począć?
Takie myśli kotłowały mi się wczoraj po głowie.
Przyczyna była makabryczna: brak internetu w pokoju akademikowym.
Nie ma internetu, nie ma kontaktu ze światem, co się w ogóle dzieje?
Nagle zapragnęłam obdzwonić całą rodzinę i wszystkich znajomych, sprawdzić co tam słychać w polityce, zacząć szukać materiałów do prezentacji i zaznaczyć swoją obecność na blogu... A tu dupa. No nie ma, nie ma internetu.
Dusza płacze, widzę, że mój Zizi też czuje się nieswojo, a ja nie wiem co ze sobą uczynić...
Już nawet w ramach konsultacji dot. organizacji piątkowego wieczoru, zamiast włączyć Skypa, musiałam wstać i przejść się do pokoju obok!!! To przechodzi ludzkie pojęcie! Kosmos, a Ola czuje się...hmm...nieswojo to mało powiedziane...

No i co zrobiła Ola? Położyła się i zasnęła w ramach odrabiania strat spowodowanych całonocnymi konwersacjami na linii Korea-Polska...

Chyba mam syndrom odstawienia...;)

niedziela, 11 listopada 2007

Templestay w Hwa Gye Sah

Jak się okazało, zapowiadana kolejna niedziela wcale nie była taka nieuduchowiona (Patrz tu). Tym razem już od soboty zażywałyśmy mnisiego życia w świątyni buddyjskiej.
Na początek dostałyśmy tzw. dharma clothes. Wygląda na to, że mnisi to racze pokaźni chłopcy, bo ubranka były troszeczke za duże:

I znowu widziałam wyraz twarzy Iwony: "Ola, znowu nas wpakowałaś", ale szybko jej mineło;)

Zaczęło się od herbatki i pogadanki z Naczelnym Mnichem, po czym godzinna medytacja, śpiewy (mnisi przez prawie całą dobę bez przerwy śpiewają w świątyni mantry i sutry... tworzy to niesamowity klimat, bo śpiew przenika przez ściany) i do łóżeczka o 21;P a tak wcześnie tylko dlatego, że pobudka jest o 3 rano! Jeszcze nam sie nie zdarzyło pójśc o tej porze spać....
A następnie: 108 pokłonów, godzinna medytacja na siedząco, walking meditation, godzina na siedząco, sprzątanie, zamiatanie i obieranie o krojenie owoców;) No i nie spałyśmy od kilku godzin a na dworze jeszcze było ciemno... O tej godzinie to co najwyżej zdarzyć nam się mogło wrócić z imprezy w norebanie, heh:P
Po śniadaniu przerwa, a potem znowu medytacja: siedząca, stojąca, siedząca, stojąca i siedząca. Najlepsze zostało na koniec: dharma teaching - bardzo fajny wykład mnicha wizytującego, ze Stanów.

Fajnie było, odświeżony umysł, naładowana bateria na kolejny tydzień nie-wiadomo-czego (bo w tej Korei to nigdy nie wiadomo co się stanie).

piątek, 9 listopada 2007

Han Ji czyli koreańskie pudełka

Ola miała dziś okazję wypróbować swój artystyczny zmysł i swoją cierpliwość.
Powszechnie wiadomo, że zalążki estetyki u Oli znaleźć można, w przeciwieństwie do cierpliwości.
Mimo wszystko nasza bohaterka postanowiła zmierzyć się z samą sobą i stworzyć koreańskie pudełko;)
Zaczęło się niewinnie:

Mając gotowy szablon Ola mogła odetchnąć z ulgą: przynajmniej nie kazali jej niczego wycinać:)
Po paru minutach i kilku palcach sklejonych super klejem:

Następnie pudełeczko trzeba trzeba okleić papierem, którego nazwy nie pamiętam (kajam się - powinnam chłonąć te nowe wyrazy jak gąbka wodę;P). To już nie była łatwa sprawa, bo każdy kawałeczek papieru należało posmarować 'koreańskim klejem", potem dokładnie przykleić, wyrównać i takie tam. Efekt nie był jednak zachwycający:

No ale to nie był jeszcze koniec:) Ola wiedziała, że jest dopiero w połowie drogi do zwycięstwa. Czekała ją jeszcze zabawa z tymże samym papierem koreańskim, tylko tym razem "naturalnie zabarwionym". Dostając do ręki papier nasłuchała się także o nowym stylu życia Koreańczyków: bogacą się i chcą prowadzić "wellbeing" - dlatego papier jest barwiony naturalnie;P Ola zrozumiała, że w Korei wszystko da się wytłumaczyć szeroko pojętą "zdrowotnością". Słyszy o tym także kiedy je wodorosty, suszone rybki i odmawia ośmiorniczek;P
Wracając do pudełka.... Po 2 godzinach pracy efekt był już znacznie ciekawszy:

I rzut z lotu ptaka;)


Dzieło ukończone! Musi tylko wyschnąć, aby można było je "uczesać" specjalną szczoteczką:)
Cierpliwość zrodziła się w Oli, a artystyczna dusza została pobudzona;)

HanJi ma już swoje przeznaczenie: będzie służyło jako pudełko na kolczyki, bo do tej pory Ola trzymała swoje skarby w pudełku po kawie;)

wtorek, 6 listopada 2007

Friendship after lunch:)

Dzisiejszy dzień sponsoruje liketka M jak Myeong-dong - dzielnica, której do tej pory nie widziałyśmy więc dzisiaj właśnie nadszedł jej czas dla naszych oczu:) Typowa koreńska dzielnica, pełna wszystkiego:


Ale mimo tego zgiełki i hałasu widocznego na zdjęciach, można też znaleźć tu ciszę i spokój na popołudniową prasówkę:


Nie miałyśmy jednak, dla odmiany, za dużo szczęścia, bo:
1. Nie znalazłyśmy kebaba, na który tam poszłyśmy (a w przewodniku było napisane, że jest...a my takie stęsknione za kebabem z Świętokrzyskiej...:/) - prawdopodobnie już dawno został zamknięty, bo Koreańczycy wolą swoje bulgogi.
2. Katedra, którą poszłyśmy oglądać była w remoncie, więc prawie jej połowa była przykryta siatkami.
3. Korean Village we wtorki jest zamknięte (a dziś wtorek) - weszłyśmy do środka, ale nie wszystko było udostępnione turystom.
4. Nie znalazłyśmy Mini zoo, mimo, że szukałyśmy go z godzinę. W sumie to dobrze, bo okazało się, że tak naprawdę żadna z nas zoo nie lubi. Pytanie tylko dlaczego wymyśliłyśmy sobie, żeby je zobaczyć??? :P

Mimo wszystko było bardzo miło, słoneczne popołudnie, niebo czyste i było co oglądać i tak:)

Kiedy tak sobie wędrowałyśmy ulicami zatrzymał nas jakiś koleś - twarz niekoreańska - dziwne:P
Zwrócił się do mnie, jak zwykle, nieogryginalnie pytaniem skąd jestem.
Przedtawił się jako Włoch - Ken. Iwona twierdzi, że jest Arabem albo Turkiem i wciskał kit.
Bardzo możliwe, bo zaraz potem usłyszałam, że jestem piękna i że on proponuje mi "Friendship after lunch". Nie będąc do końca pewna co usłyszałam (no nie codziennie ludzie proponują mi friendship after lunch:P) dopytałam czego on chce:)
Zrozumiawszy, że usłyszałam bardzo dobrze nagle zaczęło bardzo mi się spieszyć, Iwonie zresztą też:) Więc uciekłyśmy.
A "Frienship after lunch" zostało uznane hasłem miesiąca. Panowie - brzmi niewinnie, możecie śmiało stosować w swoich podbojach:)

Jeju, że na Koreańczyków w Korei trzeba czasem uważać to oczywiste, ale żeby na Arabo-Włochów? :P

niedziela, 4 listopada 2007

Uduchowiona niedziela:)

Piękna słoneczna niedziela... W Polsce 3 stopnie a my grzejemy dupcie:) No ale ponieważ to niedziela to najpierw nakarmiłyśmy żołądki (oczywiście typowo koreańskim żarciem w Burger Kingu, bo dostałyśmy książeczke ze zniżkami:)) a potem postanowiłyśmy zrobić coś dla duszy...

Iwona wygrzebała ze swojego "areału" (tak zdrobniale nazywa swój bałagan:P) ulotkę, którą dorwałyśmy kilka tygodni temu w drodze na siłownię. Ulotka dumnie zapraszała na "2007 Faith & Life Conference" organizowaną przez kościół prezbiteriański.
W sumie nigdy nie widziałyśmy takiego zjawiska jakim jest kościół prezbiteriański więc ciekawość wygrała:)

Trafiłyśmy na niewielką salę z mównicą i krzesłami, wypełnioną pojedyńczymi jednostkami ludzkimi. Ale bardzo miło nas przywitano pytaniem o kawe czy herbate no i o to czy wzięłyśmy ze sobą Biblię. Po minie Iwony było widać: "Ola w co ty nas znowu wpakowałaś?" Ale skoro powiedziałyśmy A to trzeba było też powiedzieć: Nie mamy Biblii:P I dostałyśmy egzemplarz dyżurny:)
1,5h analizowania wersów Bibli i powtarzania tego, że Bóg nas kocha pomogło mi jedynie utwierdzić się w przekonaniu, że każda religia żywi się tym samym, tylko używa do tego nieco innych technik i innych przenośni... Jest coś/ktoś - przestrzeń, pustka, Bóg, Allah czy Budda, jak byśmy to sobie nazwali i jesteśmy my - marne ciałka, które prędzej czy później umrą. Problem polega na poczuciu, że jesteśmy częścią tego czegoś/kogoś. I nazywajmy to jak chcemy. Religia to opium dla ludu (idąc za słowami Marksa). Tylko czekałam aż na końcu wszyscy zaczną się przytulać i sobie dziękować, za to że są:))) Na szczęście przytulanie nas ominęło, a podziękować podziękowałyśmy i zostałyśmy zaproszone na za tydzień:))) hehe. Niestety mordercza godzina 10:30 rano w niedzielę nie brzmi zachęcająco, a wręcz rzekłabym, że jest niemożliwa do osiągnięcia dla biednych studentek uczących się po nocach;))))
W następną niedzielę czeka nas więc duchowa śmierć i żołądkowa też (biorąc pod uwage niewykorzystane książeczki zniżkowe).

piątek, 2 listopada 2007

Gdzie kucharek sześć...

Ponieważ intensywnie obcujemy z kuchnią korańską, najwyższy nadszedł czas na zmierzenie się z nią od zaplecza. Oznacza to mniej więcej tyle, że dziewczynki postanowiły uzyskać synergię z połączenia polskiego zmysłu kulinarnego z koreańskimi przepisami na sesak bibimbab (새싹비빔밥) i bulgogi (불고기). Kuchareczki jak nie patrzeć:


Żadnych strat w palcach i ludziach:) Wiedząc, że po przygotowaniu jedzenia trzeba będzie je zjeść starałyśmy się nie zrobić niczego głupiego. Zresztą, jak już ustaliłyśmy wcześniej, nas można posądzić o wszystko, ale nie o głupie rzeczy:))))))
Zapowiadało się wyśmienicie:

Smakowało też całkiem nieźle, ale chyba nie wszystkim.

Zdaje się, że dodałam trochę za dużo sosu z czerwonej papryczki:)))
Ale fakt, że post ten napisałam własnoręcznie może uspokoić Czytelników: gotowanie przeżyłam! I szczerze mówiąc smakowało mi bardzo:)

czwartek, 1 listopada 2007

Lotte WOrld

Jak to dobrze oderwać się od czasu do czasu i pozwolić sobie na dziecinną zabawę w wesołym miasteczku:) Śmiać się jak szalony wisząc do góry nogami, krzyczeć w niebogłosy zbliżając się do prędkości światła i jeść kukurydzę na patyku:)
Powrócić do dzieciństwa wsiadając na karuzele i bujane koniki:) Pokonać strach na 70-cio metrową wieżę i zjechać z niej z prędkością 100 km na godzinę. Poczuć na szczycie przez kilka sekund spokój i ciszę i wszechświat:)

Muszę tam pojechać jeszcze raz:)
Locations of visitors to this page