Powszechnym zwyczajem w miejscu, w którym obecnie przebywam, jest obdarowywanie ludzi, w ramach wdzięczności, kozłem. Żywym oczywiście, po to, żeby w dowolnie wybrany przez siebie sposób móc go zabić i zjeść w dowolnie wybranym przez siebie czasie.
Potrącenie czyjegoś kozła samochodem kosztuje 200 SDG (ok.80 USD), kupienie żywego - trochę mniej, bo około 150 SDG (ok. 60USD). Aby kupić kozła (broń boże kozicę!) należy wybrać się do specjalnie wyznaczonego do tego targu, na którym ludzie siedzą sobie ze swoimi zwierzętami, które chcą sprzedać w nadziei, że pieniądze które uzyskają pozwolą im przeżyć kolejny tydzień.
A my otrzymaliśmy polecenie kupić kozła żołnierzom, którzy strzegą naszego kampu, w prezencie oczywiście i wyrazach wdzięczności. No więc przy pomocy autochtona został wybrany dorodny kozioł i w bagażniku przywieziony na camp. Nikt jednak nie wpadł na to, że biedny kozioł doskonale zdaje sobie sprawę z tego jaki los go czeka i wybiegł w popłochu z samochodu szukając schroniania, albo raczej ucieczki.
I zaczęło się ganianie za kozłem po całym kampie. Zaganianie go w kozi róg nie wystarczyło. Zdawać by się mogło, że kozły doskonale znają pułapkę koziego rogu, z racji tego, że na co dzień obcują z kozicami. Więc to nic nie dało. Jedna osoba nie dogoniła kozła, okazał się zbyt sprytny. Dwie też miały problemy. Cała załoga została postawiona na nogi ażeby dogonić dziękczynne zwierzę. Część go ganiała, część zalewała się ze śmiechu, niektórzy zalewali się ze śmiechu ganiając go;)))))
Wreszcie, po ciężkich próbach i odrobinie ruchu, udało się zchwytać kozła! Za rogi:)
Trzymając go za rogi wręczyliśmy szefowi żołnierzy, a ten, biorąc go też za rogi, grzecznie podziękował i się nim zajął.
Zdaje się, że dziś wieczorem żołnierze będą świętować:)
sobota, 28 marca 2009
piątek, 13 marca 2009
Guma w środku niczego
Jak to jest złapać gumę poza miastem w środku niczego? Dość nieciekawie, zwłaszcza, że milion rzeczy czeka na zrobienie a tu nie pozostaje nic innego jak czekać na odsiecz... Tak by się mogło wydawać, ale było zabawnie;)
W każdym razie, jak łatwo się domyśleć - złapaliśmy gumę. Poza miastem, w koło nic poza pojedynczymi chatkami z gowna i flak w tylnim kole. Pięknie:) Słabo przyjemny plan na spędzenie popołudnia.
Telefon do przyjaciela, rescue team wezwany i czekanie. Dobrze że pęknięta opona nie wpływa na działanie klimy w samochodzie:P
No i tak sobie siedzimy, otworzyłam biuro, bo miałam ze sobą komputer i wszystkie potrzebne mi dokumenty. I nie tracąc czasu czymś się zajęłam.
Minęło 15 min i mija nas samochód, zatrzymuje się, i z okna wychyla się uśmiechnięta buzia Davida - "Co się stało?", "Macie wodę? Nie? to czekajcie dam wam". I dał nam po butelce wody. W samochodzie mieliśmy bułki na śniadanie, więc w razie czego - przeżyjemy;) David to koleś z Waszyngtonu - przyjechał do Juby w biznasach. Poznałam go w kolejce w banku. Nie potrafi zapamiętać mojego imienia;))) Pogadał, pomógł i pojechał do pracy.
Wsiedliśmy spowrotem a ja zabrałam się za swoje biuro. Nie minęło dużo czasu, zatrzymuje się kolejny samochód. Tym razem to Clarkson chce nam pomóc. Clakson to koleś który zaopatruje nas w hydrol i smary, wczoraj próbował nas oszukać, bezskutecznie. Widać, że cały czas trochę mu głupio, że został złapany na oszustwie. Podziękowaliśmy i pojechał.
Kolejny samochód był już odsieczą:) Jeszcze trzeba było poczekać na naprawę opony i 2 godziny w plecy na piaskowej drodze pod Górą Wiedźm. A niby spore miasto jak na te warunki, a wszędzie znajome twarze. Mała śmietanka towarzyska, gdziekolwiek się nie ruszysz... Taka Juba.
W każdym razie, jak łatwo się domyśleć - złapaliśmy gumę. Poza miastem, w koło nic poza pojedynczymi chatkami z gowna i flak w tylnim kole. Pięknie:) Słabo przyjemny plan na spędzenie popołudnia.
Telefon do przyjaciela, rescue team wezwany i czekanie. Dobrze że pęknięta opona nie wpływa na działanie klimy w samochodzie:P
No i tak sobie siedzimy, otworzyłam biuro, bo miałam ze sobą komputer i wszystkie potrzebne mi dokumenty. I nie tracąc czasu czymś się zajęłam.
Minęło 15 min i mija nas samochód, zatrzymuje się, i z okna wychyla się uśmiechnięta buzia Davida - "Co się stało?", "Macie wodę? Nie? to czekajcie dam wam". I dał nam po butelce wody. W samochodzie mieliśmy bułki na śniadanie, więc w razie czego - przeżyjemy;) David to koleś z Waszyngtonu - przyjechał do Juby w biznasach. Poznałam go w kolejce w banku. Nie potrafi zapamiętać mojego imienia;))) Pogadał, pomógł i pojechał do pracy.
Wsiedliśmy spowrotem a ja zabrałam się za swoje biuro. Nie minęło dużo czasu, zatrzymuje się kolejny samochód. Tym razem to Clarkson chce nam pomóc. Clakson to koleś który zaopatruje nas w hydrol i smary, wczoraj próbował nas oszukać, bezskutecznie. Widać, że cały czas trochę mu głupio, że został złapany na oszustwie. Podziękowaliśmy i pojechał.
Kolejny samochód był już odsieczą:) Jeszcze trzeba było poczekać na naprawę opony i 2 godziny w plecy na piaskowej drodze pod Górą Wiedźm. A niby spore miasto jak na te warunki, a wszędzie znajome twarze. Mała śmietanka towarzyska, gdziekolwiek się nie ruszysz... Taka Juba.
niedziela, 8 marca 2009
Pokój zamiast wojny
4 marca zgodnie z decyzją Międzynarodowego Trybunału Karnego prezydent Sudanu Północnego miał zostać aresztowany za zbrodnie w Darfurze. Już od 28 lutego ostrzegano nas żeby tego dnia nie ruszać się z campu, ponieważ może być niebezpiecznie. Cały czas sytuacja w tym kraju jest słabo stabilna, a życiem publicznym nadal rządzi wojsko.
Tak więc dotaliśmy telefon od pracowników ONZ, żeby uważać, od żołnierzy ministerialnych, którzy strzegą naszego obozu i generalnie z każdej strony dochodziły głosy, że może być niebezpiecznie i żeby nie panikować jak będą strzelać tylko najlepiej kłaść się na ziemię. No.... więc mamy zbliżający się kryzys finansowy, pociągający za sobą kryzys społeczny a do tego zamieszki. Oczywiście zamieszki polegałyby w tym wypadku na tym, że wstrętni biali są wszystkiemu winni, więc najlepiej ich przegonić starym afrykańskim sposobem.
No więc przygotowaliśmy się psychicznie na ten dzień, nie wiedząc w sumie czego się spodziewać. Jeszcze w noc poprzedzającą dzień aresztowania przyszedł szef ochrony mówiąc, że lepiej żebyśmy się raczej nigdzie nie ruszali i słuchali radia. A po naszej stronie Nilu zaczęły gromadzić się ciężarówki z uzbrojonymi po zęby żołnierzami.
Środa rano, dzień jak co dzień, tylko jeszcze bardziej gorąco. W sumie areszt domowy na campie nie byłby takim złym rozwiązaniem gdyby nie fakt, że do miasta i tak musiałam jechać. Poczekaliśmy do 11, spokój... Cisza dookoła, ani jednego strzału. Zamieniliśmy kilka zdań z żołnierzami o droga do miasta wolna.
Przejeżdżając ulicami Juby wydawało się, że dzień jest taki jak co dzień. Jedyna różnica była taka, że w banku było jakoś mniej białych ludzi. Poza tym wszystko po staremu, no może kilka sklepów więcej było zamkniętych (hmm nie wiem czy słowo 'sklep' jest tu właściwie użyte, ale pozwolę sobię używać moich europejskich naleciałości lingwistycznych). Szybko załatwiłam co trzeba było, i priorytetem stał się powrót do Gumbo (nasz camp). Okazało się, że o 16 (godzina wydania oświadczenia) ogłoszono godzinę policyjną. Akurat godzina 16:00 zastała mnie za miastem w drodze po tłuczeń. 5 min przed godziną zero dowiedziałam się że taka ma nastąpić. No cóż. I tak byliśmy poza miastem... tylko nie po tej stronie.
W drodze powrotnej mózg płatał figle - wydawało się że w mieście panuje poruszenie, że wszyscy są jakoś dziwnie podekscytowani i patrzą bykiem na dwójkę białych przedzierających się przez miasto. A przy okazji jakoś tak bardziej pusto, jakby cisza przed burzą. Jechaliśmy samochodem, zamknięci od środka i zastanawialiśmy się, czy rzeczywiście jest inaczej, czy też nie dostrzegaliśmy wcześniej tego ruchu. Czy to lekka panika czy też wyczulenie na wszelkie oznaki niebezpieczeństwa.
Okazało się jednak, że Sudańczycy są zmęczeni wojną. Tak naprawdę nie działo się nic oprócz tego, że na ulice wylały się siły bezpieczeństwa (czyli zwiększono liczbę żołnierzy jeżdzących po Jubie). Poza tym nic (w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze po części do samochodu i owoce;P). Ludzie doskonale pamiętają czasy wojny i terroru. Widać to w ich oczach i podejściu do obcych. Wojny już doświadczyli i mają jej dosyć. Po co więc wściekać się o areszt domowy prezydenta Sudanu i to północnego - to nie da im ani dodatkowej wody, ani jedzenia ani dachu nad głową, nie wyśle ich dzieci do szkoły ani nie pomoże zarobić na leczenie dla matki. Może nadszedł czas pokoju?
Tak więc dotaliśmy telefon od pracowników ONZ, żeby uważać, od żołnierzy ministerialnych, którzy strzegą naszego obozu i generalnie z każdej strony dochodziły głosy, że może być niebezpiecznie i żeby nie panikować jak będą strzelać tylko najlepiej kłaść się na ziemię. No.... więc mamy zbliżający się kryzys finansowy, pociągający za sobą kryzys społeczny a do tego zamieszki. Oczywiście zamieszki polegałyby w tym wypadku na tym, że wstrętni biali są wszystkiemu winni, więc najlepiej ich przegonić starym afrykańskim sposobem.
No więc przygotowaliśmy się psychicznie na ten dzień, nie wiedząc w sumie czego się spodziewać. Jeszcze w noc poprzedzającą dzień aresztowania przyszedł szef ochrony mówiąc, że lepiej żebyśmy się raczej nigdzie nie ruszali i słuchali radia. A po naszej stronie Nilu zaczęły gromadzić się ciężarówki z uzbrojonymi po zęby żołnierzami.
Środa rano, dzień jak co dzień, tylko jeszcze bardziej gorąco. W sumie areszt domowy na campie nie byłby takim złym rozwiązaniem gdyby nie fakt, że do miasta i tak musiałam jechać. Poczekaliśmy do 11, spokój... Cisza dookoła, ani jednego strzału. Zamieniliśmy kilka zdań z żołnierzami o droga do miasta wolna.
Przejeżdżając ulicami Juby wydawało się, że dzień jest taki jak co dzień. Jedyna różnica była taka, że w banku było jakoś mniej białych ludzi. Poza tym wszystko po staremu, no może kilka sklepów więcej było zamkniętych (hmm nie wiem czy słowo 'sklep' jest tu właściwie użyte, ale pozwolę sobię używać moich europejskich naleciałości lingwistycznych). Szybko załatwiłam co trzeba było, i priorytetem stał się powrót do Gumbo (nasz camp). Okazało się, że o 16 (godzina wydania oświadczenia) ogłoszono godzinę policyjną. Akurat godzina 16:00 zastała mnie za miastem w drodze po tłuczeń. 5 min przed godziną zero dowiedziałam się że taka ma nastąpić. No cóż. I tak byliśmy poza miastem... tylko nie po tej stronie.
W drodze powrotnej mózg płatał figle - wydawało się że w mieście panuje poruszenie, że wszyscy są jakoś dziwnie podekscytowani i patrzą bykiem na dwójkę białych przedzierających się przez miasto. A przy okazji jakoś tak bardziej pusto, jakby cisza przed burzą. Jechaliśmy samochodem, zamknięci od środka i zastanawialiśmy się, czy rzeczywiście jest inaczej, czy też nie dostrzegaliśmy wcześniej tego ruchu. Czy to lekka panika czy też wyczulenie na wszelkie oznaki niebezpieczeństwa.
Okazało się jednak, że Sudańczycy są zmęczeni wojną. Tak naprawdę nie działo się nic oprócz tego, że na ulice wylały się siły bezpieczeństwa (czyli zwiększono liczbę żołnierzy jeżdzących po Jubie). Poza tym nic (w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze po części do samochodu i owoce;P). Ludzie doskonale pamiętają czasy wojny i terroru. Widać to w ich oczach i podejściu do obcych. Wojny już doświadczyli i mają jej dosyć. Po co więc wściekać się o areszt domowy prezydenta Sudanu i to północnego - to nie da im ani dodatkowej wody, ani jedzenia ani dachu nad głową, nie wyśle ich dzieci do szkoły ani nie pomoże zarobić na leczenie dla matki. Może nadszedł czas pokoju?
sobota, 7 marca 2009
Autostopem
Codziennie w drodze do Juby przekraczamy most nad Nilem.
Most oprócz tego, że jest jedynym łącznikiem między jednym brzegiem a drugim jest także granicą między jednym stanem Sudanu Południowego a drugim (te stany zwane są tu equatoriami). Tak więc przed mostem jest szlaban i budka strażnicza, gdzie urzędują panowie żołnierze, którzy decydują o tym czy kogoś przepuścić czy nie. Na tej granicy pobierane jest także cło za przewóz towarów, wobec czego przed mostem zazwyczaj po obu stronach drogi stoją wypchane ciężarówki niebezpiecznie przechylające się w stronę rowu, który jest jednocześnie poboczem.
Pilnie strzeżona granica składa się z uzbrojonych żołnierzy, jak już wspomniałam, i szlabanu, za który robi sznur zawieszony na dwóch wystających rozgałęzionych palach:) Żołnierz na warcie opuszcza szlaban odwiązując sznurek z palu. Działa, nie potrzba alarmów, stalowych barier i bolców w ziemi. Wystarczy, że żołnierz może strzelić kiedy chce;)
Mostu nie można przekraczać w nocy. Taka próba może zakonczyć się nocą w więzieniu, który nie jest raczej miejscem rozrywkowym (chyba że ktoś lubi mega hardcore). Chyba, że przkupi się panów żołnierzy piwem, papierosem lub gotówką w postaci kilku funtów (1 funt sudański = 2,6 USD). W ten sposób umożliwiliśmy sobie powroty z Juby w godzinach nocnych:)
Typowym także zwyczajem jest podwożenie żołnierzy z jednego brzegu na drugi. Ciężko jest odmówić komuś, kto jako głównego argumentu może użyć swojego kałacha. Tak więc na migi informują o tym, że mają ochotę się przemieścić i pakują się na tylne siedzenie, zazwyczaj w ilości większej niż 1 (afrykańskim zwyczajem jest pobijanie rekordów ilości ludzi pakujących się do jednego samochodu). Dziwnym jest bardzo siedzieć w samochodzie, do którego wsiadają żołnierze z giwerami tak długimi, że mają problemy z domknięciem drzwi. A jeśli już drzwi się zamkną to w samochodzie roznosi się osobliwy zapach metalu broni połączony z potem tworzącym się pod szczelnym mundurem (zwłaszcza, że właściciele mundurów zdaje się, że rzadziej odczuwają potrzebę kontaktu z wodą, a poza tym woda jest dobrem luksusowym...).
Na szczęście żołnierze przynajmniej w dzień są niegroźni dla swoich dobroczyńców oferujących bezłatny transport. No i ze strażnikami przejścia na drugi brzeg trzeba żyć w zgodzie, oczywista sprawa;)
Most oprócz tego, że jest jedynym łącznikiem między jednym brzegiem a drugim jest także granicą między jednym stanem Sudanu Południowego a drugim (te stany zwane są tu equatoriami). Tak więc przed mostem jest szlaban i budka strażnicza, gdzie urzędują panowie żołnierze, którzy decydują o tym czy kogoś przepuścić czy nie. Na tej granicy pobierane jest także cło za przewóz towarów, wobec czego przed mostem zazwyczaj po obu stronach drogi stoją wypchane ciężarówki niebezpiecznie przechylające się w stronę rowu, który jest jednocześnie poboczem.
Pilnie strzeżona granica składa się z uzbrojonych żołnierzy, jak już wspomniałam, i szlabanu, za który robi sznur zawieszony na dwóch wystających rozgałęzionych palach:) Żołnierz na warcie opuszcza szlaban odwiązując sznurek z palu. Działa, nie potrzba alarmów, stalowych barier i bolców w ziemi. Wystarczy, że żołnierz może strzelić kiedy chce;)
Mostu nie można przekraczać w nocy. Taka próba może zakonczyć się nocą w więzieniu, który nie jest raczej miejscem rozrywkowym (chyba że ktoś lubi mega hardcore). Chyba, że przkupi się panów żołnierzy piwem, papierosem lub gotówką w postaci kilku funtów (1 funt sudański = 2,6 USD). W ten sposób umożliwiliśmy sobie powroty z Juby w godzinach nocnych:)
Typowym także zwyczajem jest podwożenie żołnierzy z jednego brzegu na drugi. Ciężko jest odmówić komuś, kto jako głównego argumentu może użyć swojego kałacha. Tak więc na migi informują o tym, że mają ochotę się przemieścić i pakują się na tylne siedzenie, zazwyczaj w ilości większej niż 1 (afrykańskim zwyczajem jest pobijanie rekordów ilości ludzi pakujących się do jednego samochodu). Dziwnym jest bardzo siedzieć w samochodzie, do którego wsiadają żołnierze z giwerami tak długimi, że mają problemy z domknięciem drzwi. A jeśli już drzwi się zamkną to w samochodzie roznosi się osobliwy zapach metalu broni połączony z potem tworzącym się pod szczelnym mundurem (zwłaszcza, że właściciele mundurów zdaje się, że rzadziej odczuwają potrzebę kontaktu z wodą, a poza tym woda jest dobrem luksusowym...).
Na szczęście żołnierze przynajmniej w dzień są niegroźni dla swoich dobroczyńców oferujących bezłatny transport. No i ze strażnikami przejścia na drugi brzeg trzeba żyć w zgodzie, oczywista sprawa;)
piątek, 6 marca 2009
Równouprawnienie po afrykańsku
Jeśli ktoś jeszcze nie wie to w Sudanie panuje równouprawnienie. Takie, pełne dumy stwierdzenie usłyszałam od pana ministra z Ministry of Housing. Oczywiście każdy człowiek wie, że kobiety są silniejsze od mężczyzn. Dlatego w rządzie Sudanu Południowego 25% to kobiety. Ciekawe to bardzo ponieważ zdarza mi się owszem od czasu do czasu zobaczyć kobietę w ministerstwie, ale albo jako sprzątaczkę albo sekretarkę. No ale możemy uznać, że te 25% kobiet w swojej skromności po prosstu nie lubi się afiszować i są szarymi eminencjami. Powiedzmy... ;)
Przy innej rozmowie, ten sam pan oświadczył że ma TYLKO jedną żonę. A to dlatego, że zdecydował się na wzięcie ślubu w kościele. Tak więc przed katolikami afrykańskimi stoi zazwyczaj bardzo ciężki wybór: czy wziąć ślub jak nakazuje obrządek katolicki, czyli w kościele, przysięgając wierność do końca życia, czy może jednak darować sobie ten zabobonny zwyczaj i wziąć sobie trzy kobiety za żonę. Można nawet więcej, ale trzeba mieć na to pieniądze. Oczywiście to, że ma się trzy żony nie kłóci się z tym, że jest się katolikiem. W końcu nie wzięło się ślubu w kościele. A w zamian ma się kogoś od prania, od gotowania i od wychowywania dzieci... no i urozmaicenie w wieczornych zabawach;)))
Mimo wszystko niełatwe jest życie takiego afrykańskiego męża. Poza faktem, że musi wybierać, ma też ograniczone pole manewru na własnym podwórku! Pan B. wyznał, że bardzo chciałby coś od czasu do czasu ugotować swojej żonie (no z tym gotowaniem to trochę przesadziłam - chciałby od czasu do czasu zrobić jej herbatę). Ale to nie takie proste, bo gdyby jego matka zobaczyła, że on robi herbatę żonie, a żona odpoczywa, to nie dość że wygnałaby jego żonę to jeszcze pobiła syna. No i to tak idzie z pokolenia na pokolenie.
A ja lubię bardzo dostawać kawę do łóżka... :)
Przy innej rozmowie, ten sam pan oświadczył że ma TYLKO jedną żonę. A to dlatego, że zdecydował się na wzięcie ślubu w kościele. Tak więc przed katolikami afrykańskimi stoi zazwyczaj bardzo ciężki wybór: czy wziąć ślub jak nakazuje obrządek katolicki, czyli w kościele, przysięgając wierność do końca życia, czy może jednak darować sobie ten zabobonny zwyczaj i wziąć sobie trzy kobiety za żonę. Można nawet więcej, ale trzeba mieć na to pieniądze. Oczywiście to, że ma się trzy żony nie kłóci się z tym, że jest się katolikiem. W końcu nie wzięło się ślubu w kościele. A w zamian ma się kogoś od prania, od gotowania i od wychowywania dzieci... no i urozmaicenie w wieczornych zabawach;)))
Mimo wszystko niełatwe jest życie takiego afrykańskiego męża. Poza faktem, że musi wybierać, ma też ograniczone pole manewru na własnym podwórku! Pan B. wyznał, że bardzo chciałby coś od czasu do czasu ugotować swojej żonie (no z tym gotowaniem to trochę przesadziłam - chciałby od czasu do czasu zrobić jej herbatę). Ale to nie takie proste, bo gdyby jego matka zobaczyła, że on robi herbatę żonie, a żona odpoczywa, to nie dość że wygnałaby jego żonę to jeszcze pobiła syna. No i to tak idzie z pokolenia na pokolenie.
A ja lubię bardzo dostawać kawę do łóżka... :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)