4 marca zgodnie z decyzją Międzynarodowego Trybunału Karnego prezydent Sudanu Północnego miał zostać aresztowany za zbrodnie w Darfurze. Już od 28 lutego ostrzegano nas żeby tego dnia nie ruszać się z campu, ponieważ może być niebezpiecznie. Cały czas sytuacja w tym kraju jest słabo stabilna, a życiem publicznym nadal rządzi wojsko.
Tak więc dotaliśmy telefon od pracowników ONZ, żeby uważać, od żołnierzy ministerialnych, którzy strzegą naszego obozu i generalnie z każdej strony dochodziły głosy, że może być niebezpiecznie i żeby nie panikować jak będą strzelać tylko najlepiej kłaść się na ziemię. No.... więc mamy zbliżający się kryzys finansowy, pociągający za sobą kryzys społeczny a do tego zamieszki. Oczywiście zamieszki polegałyby w tym wypadku na tym, że wstrętni biali są wszystkiemu winni, więc najlepiej ich przegonić starym afrykańskim sposobem.
No więc przygotowaliśmy się psychicznie na ten dzień, nie wiedząc w sumie czego się spodziewać. Jeszcze w noc poprzedzającą dzień aresztowania przyszedł szef ochrony mówiąc, że lepiej żebyśmy się raczej nigdzie nie ruszali i słuchali radia. A po naszej stronie Nilu zaczęły gromadzić się ciężarówki z uzbrojonymi po zęby żołnierzami.
Środa rano, dzień jak co dzień, tylko jeszcze bardziej gorąco. W sumie areszt domowy na campie nie byłby takim złym rozwiązaniem gdyby nie fakt, że do miasta i tak musiałam jechać. Poczekaliśmy do 11, spokój... Cisza dookoła, ani jednego strzału. Zamieniliśmy kilka zdań z żołnierzami o droga do miasta wolna.
Przejeżdżając ulicami Juby wydawało się, że dzień jest taki jak co dzień. Jedyna różnica była taka, że w banku było jakoś mniej białych ludzi. Poza tym wszystko po staremu, no może kilka sklepów więcej było zamkniętych (hmm nie wiem czy słowo 'sklep' jest tu właściwie użyte, ale pozwolę sobię używać moich europejskich naleciałości lingwistycznych). Szybko załatwiłam co trzeba było, i priorytetem stał się powrót do Gumbo (nasz camp). Okazało się, że o 16 (godzina wydania oświadczenia) ogłoszono godzinę policyjną. Akurat godzina 16:00 zastała mnie za miastem w drodze po tłuczeń. 5 min przed godziną zero dowiedziałam się że taka ma nastąpić. No cóż. I tak byliśmy poza miastem... tylko nie po tej stronie.
W drodze powrotnej mózg płatał figle - wydawało się że w mieście panuje poruszenie, że wszyscy są jakoś dziwnie podekscytowani i patrzą bykiem na dwójkę białych przedzierających się przez miasto. A przy okazji jakoś tak bardziej pusto, jakby cisza przed burzą. Jechaliśmy samochodem, zamknięci od środka i zastanawialiśmy się, czy rzeczywiście jest inaczej, czy też nie dostrzegaliśmy wcześniej tego ruchu. Czy to lekka panika czy też wyczulenie na wszelkie oznaki niebezpieczeństwa.
Okazało się jednak, że Sudańczycy są zmęczeni wojną. Tak naprawdę nie działo się nic oprócz tego, że na ulice wylały się siły bezpieczeństwa (czyli zwiększono liczbę żołnierzy jeżdzących po Jubie). Poza tym nic (w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze po części do samochodu i owoce;P). Ludzie doskonale pamiętają czasy wojny i terroru. Widać to w ich oczach i podejściu do obcych. Wojny już doświadczyli i mają jej dosyć. Po co więc wściekać się o areszt domowy prezydenta Sudanu i to północnego - to nie da im ani dodatkowej wody, ani jedzenia ani dachu nad głową, nie wyśle ich dzieci do szkoły ani nie pomoże zarobić na leczenie dla matki. Może nadszedł czas pokoju?
niedziela, 8 marca 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
2 komentarze:
Po trzymającym w napięciu wstępie, dobrze było zrobić "Uff" przy ostatnim akapicie ...
Znaczy że perfekcyjnie napisana notka, trzymająca do samego konca w napięciu;)
Prześlij komentarz