Ola in Big City

You only live once, but if you do it right, once is enough.

poniedziałek, 29 października 2007

Weekend we dwoje:)

Brzmi bardzo romantycznie:) A było bardzo zabawnie. Zwłaszcza, że tą drugą osobą była Iwona.
Ale zanim Drogi Czytelnik zacznie przebijać się przez stosy tekstów, należy najpierw wprowadzić go w dobry nastrój, Uczynię to bez słów. Ostrzegam, że nadmierne wprowadzanie się w dobry nastrój może doprowadzić do pojawienia się nutki zazdrości:









Starczy na razie:) Mam nadzieję, że dobry nastrój jest. A teraz słownie (ale tylko dla wytrzymałych bo będzie długo...:P)

Sobota, świt, cały akademik śpi, a dzielne Bohaterki tej opowieści zasuwają na dworzec. Cel: Chiaksan National Park i podbój gór.

Przygoda zaczęła się już w Wonju, gdzie szukałyśmy busu na szlak. Zaraz zaczepił nas jakiś Koreańczyk, że chce nam pomóc. My mówimy, że chcemy autobusem 21 a on że nie, że 41. Nic to że to na drugi koniec gór - jedziemy:) Koreańczyk uratował nam życie jeszcze w czasie drogi, kiedy to pan kierowca chciał nas wysadzić bo nie miałyśmy drobnych coby za przejazd zapłacić - pan Koreańczyk nam rozmienił kase sam z siebie:) Pewnie pomyślał sobie: ha, biedne dziewczynki, w góry w adidaskach, nawet nie wiedzą gdzie jadą, ha ha, rozmienie im chociaż kase, ha ha:P

Ale dotarłyśmy i dzielnie zaczełyśmy się wczłapywać pod górę. Na dzień dobry zaliczyłyśmy najwyższy szczyt Chiaksan. Ten oto:


Droga była piękna, mimo że stroma i skalista. No i dałyśmy rade:) Zeszłyśmy sobie potem na noc do miasteczka Hanggwol, przynajmniej jak miasteczko wyglądało na mapie:P Prawie na samym dole spotkałyśmy tego samego Koreańczyka, który nas wsadził do autobusu: "Pollandy, Pollandy!" Zaczął krzyczeć jak nas zobaczył, pokazywać palcami i opowiadać kolegom, jakie to jesteśmy dzielne, że w takich bucikach weszłyśmy. Wzbudziłyśmy w nim taki respekt i zaskoczenie, że dał nam piwa i batona - a w Korei starszym się nie odmawia:) Więc, cóż, wzięłyśmy:)

Do miasteczka dotarłyśmy o zmierzchu. Miasteczko było raczej wioską, pustą do tego, po sezonie. A my nie mamy gdzie spać! Im ciemniej się robiło tym dreszczyk emocji był mocniejszy, a nawet bardziej przeraźliwy. Ani żywej duszy, domki z papieru, a przed domkami - co nieco nas zdziwiło - wyczesane samchody, jak nie beemki to jakaś wyższa koreańska półka...hmmm... No nic! Trzeba szukać spania, a my już ledwo na oczy widzimy...

W końcy znalazłyśmy LoveMotel:) Ale łóżko i łazienka było, niedrogo, a co tam! Teraz już ważne było, żeby coś zjeść w tej opustoszałej wiosce. Sklepu żadnego, nic. Tylko, że oprócz tego, że wioska była zabita dechami to okazalo się, że mają w niej mnóstwo fancy miejsc, jakich nawet w Bialym nie widziałam.
Wyobraźcie sobie - wiocha, nic nie ma, ciemno, głucho i napotykacie nagle jazz club, potem włoską kawiarnie i jeszcze pare dziwnych miejsc, gdzie zbierają się ludzie, ubrani jak ci w Seoulu, podjeżdzający super samochodami i co najdziwniejsze sie nam wydało - kompletnie nie zwracający na nas uwagi. Jakbyśmy były powietrzem! Jest to o tyle dziwne, że odkąd jesteśmy w Korei, budzimy powszechne zainteresowanie - a tu nic, nawet ukradkowych spojrzeń. Pełne zainteresowania i ciekawości zmyłyśmy sie do daszego love motelu:) Dziwnie...:P

Ale z rana, jak nigdy bo o 8 - znowu w drogę. Tym razem napotkana pani Koreanka na pytanie o drogę odpowiedziała fuknięciem i ucieczką... mówiłam, że dziwna okolica:P W każdym razie w sumie to zrobiłyśmy ok. 20 km w ten jeden dzień. Przeszłyśmy Chiaksan jak należy, zobaczyłyśmy 5 świątyń ukrytych w górach, poobcierałyśmy nie na stromych zejściach i podejściach i nawdychałyśmy sie świeżego powietrza. Widoki - bajka:)

No ale śpieszyłyśmy sie na pociąg, a droga z parku do miasteczka najbliższego nie miała końca... robiło się ciemno.
Nagle zatrzymał sie jakiś samochód- małżeństwo zapropnowało, że nas podwiezie:) No to wsiadłyśmy, a co:) Chociaz ja bym nie wzięła brudnych, spoconych i obładowanych białych turystek o zmierzchu do swojego czyściutkiego samochodu, ale to tylko ja...pewnie dlatego, że nie mam samochodu, ba, nawet prawa jazdy:P
Pierwsze pytanie, standardowo: Skąd jesteśmy:) Drugim powinien być nasz wiek, a tu zaskoczka: Jakiego jesteście wyznania? Eeee, pełna konsternacja... Okazało się, że nasi dobroczyńcy to prawie że ortdoksjni katolicy:))) Trzecie pytanie: Czy mógłbm przedstawić was mojej córce... To już było więcej niż konsternacja:P

Koniec końców zobaczyłyśmy prawdziwe koreańskie mieszkanie, poznałyśmy 2 młode Koreanki i zjadłyśmy kolację w czaderskiej restauracji. Serwowano opiekaną kaczkę, na którą za chiny nie stać by mnie było! A na koniec podwózka na sam dworzec i wymiana maili:)


Wniosek: powinnyśmy razem podróżować, bo nie jesteśmy w stanie niczego przewidzieć i to jest piękne!
A nóg nie będę używać przez tydzień:P

Brak komentarzy:

Locations of visitors to this page