Dostrzegam bardzo znaczącą różnicę między dwoma krajami wymienionymi w temacie - z korzyścią dla Korei.
W Stanach wyganiali mnie z klubu zazwyczaj najpóźniej (co zdarzyło się tylko raz, bo zazwyczaj wcześniej spotykała mnie ta nieprzyjemność) o 4 rano. A przecież powszechnie wiadomo, że wtedy dopiero zaczyna się prawdziwa zabawa: na parkiecie pojawiają się wolne przestrzenie, że człowiej już nie tańczy podrygując jak śledź w puszcze, ale wreszcie może dać upust swoim namiętnościom drzemiącym w środku i wymachać się rękami, nogami, pupą i włosami;))) A tutaj, w Seoulu, nikt nie zwraca na to uwagi - o 4 to było najwcześniej, kiedy grzecznie poproszono nas o wyjście i to z wielkim poczuciem winy, dając nam na drogę lody sorbet, żeby nie było nam przykro...
A kluby... Pisałam już o Club Day'u - imprezie do rana z szalonymi Koreańczykami. Podobnie wczoraj - wytańczyłam się za wszystkie czasy i przyzwoicie wróciłam do akademika, podkreślam - porządnie wytańczona (czego okazuje się potrzebowałam najbardziej na świecie) o przyzwoitej 7. Przynajmniej nie trzeba było wracać po nocy, korki też nie były jakieś duże (bo sobota i nie wszyscy pracują;P). I grzecznie poszłam na spoczynek.
Niech żyje clubbing do białego rana! Niech żyją kluby otwarte do ostatniego klienta!!! Jeeee.
Duży ukłon w stronę koreańskich klubów i wielki jęzor w stronę amerykańskich;)
sobota, 1 grudnia 2007
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
Ach!...jak ja ci tego zazdroszczę! Na głębokiej prowincji takich rozkoszy nie uświadczysz, choć i tu idzie ku lepszemu. Coraz więcej ciekawych knajp otwierają, ostatnio "Kuźnię" - jeszcze tam nie byłem, ale wszyscy chwalą.
A w Goerlitz knajp, knajpeczek na Starym mieście zatrzęsienie, tylko... nie na moją kieszeń póki co.
Prześlij komentarz