Ola in Big City

You only live once, but if you do it right, once is enough.

wtorek, 30 czerwca 2009

Nie ma jak w domu...

Dziś przydarzyła mi się niespotykana rzecz.

Trawa nazwał namiot, który razem za mną zamieszkuje, DOMEM. Już dawno nie słyszałam słowa 'dom', a w połączeniu z namiotem zaopatrzonym w stół, dwa łóżka, burczącą klime i szafki zbite z pudełek po sprzęcie Ericssona, brzmi dosyć kosmicznie.

W naszym 'domu' mamy też duży bałagan, z bardzo prostej przyczyny: pracy jest tyle, że jak już wchodzimy do namiotu to bardziej w celach odpoczynkowych niż sprzątających. Niestety (albo stety) żadne z nas nie należy do tych, dla których sprzątanie jest świetną zabawą (zwłaszcza, że w bezklimowym namiocie Trawy ostatnio zagościła zielona mamba, czy jakieś temu podobne, co zwiększa prawdopodobieństo tragicznych wypadków przy sprzątaniu).

I tak po dłuższym zastanowieniu to DOMEM wolę jednak nazywać to, co na mnie czeka w Polsce. A miejsce, w którym mieszkam nadal będę nazywała NAMIOTEM lub CAMPEM. W przeciwieńskie do Trawy, jak podejrzewam.

Uff i problem definicyjny mam z głowy;)

czwartek, 18 czerwca 2009

Musztra

Piekielne gorąco. Rzeczywiście tu jest jak w książkach Kapuścińskiego: jedyny cień ludzie znajdują pod swoimi ciężarówkami i w cieniu zawieszenia spędzają najgorsze godziny dnia.

W tym upale przechadzając się po budowie zauważyłam siedzącego żołnierza, ze związanymi rękami i nogami, ubrany w swój ciężki mundur. Na pewno więc się nie opalał. Tak między innymi wygląda karanie żołnierzy za niesubordynację, albo małe przewinienia. Chłopak się odwodni, usmaży i do tego mogą go pogryźć węże pełzające sobie w przypalonej trawie...

Bankowe znajomości

Większość swojego czasu w Jubie spędzam w banku załatwiając rzeczy, które w Europie zajęłyby kilka minut (i to na przeciwko komputera lub bankomatu). No cóż, ponieważ tutaj wszystko działa zupełnie inaczej to i trzeba się nazałatwiać w banku.

Sprzyjają temu zdecydowanie moje naturalne skłonności do bycia białą i do tego blondynką. Bardzo często okazuje się, że posiadając te dwa atrubuty plus uśmiech i pozytywne nastawienie (a to jest naprawdę trudne czasami!), no i czasami jakiś większy dekolt, można załatwić w banku wszystko, albo prawie wszystko.

Ciekawą cechą tegoż banku jest poza tym to, że słabo przypomina on bank. Przede wszystkim, co spędza niejednemu inwestorowi sen z powiek, nie ma tu dolarów. A jeśli są, to są dobrem luksusowym. Funt sudański z kolei jest sztuczną walutą wymienialną tylko przez dolara, więc mamy taki mały zonk. Ten mały zonk bardzo często sprawia, że kraj wisi na skraju bankructwa. Szablonowe kryzysy finansowe, o których uczyłam się na wykładach z ekonomii nie są tak do końca przeszłością. Okazuje się, że w Sudanie można je samemu obserwować będąc w samym środku wydarzeń.

Ale wracając do załatwiania spraw w banku. Udałam się dziś po dolary. Jest to waluta niezbędna do działalności więc co jakiś czas, zwłaszcza przy zbliżających się wypłatach muszę o nie trochę zawalczyć. Jadąc tam nigdy nie wiadomo, co może się stać. Czasami okazuje się, że dopiero co była dostawa z Nairobi, czasami nie ma nic a nic, a zazwyczaj trzeba się nauśmiechać i naprosić, ale to akurat najbardziej działa przy większych kwotach.

Więc dziś podjęłam się planu C. Jak się okazało, zupełnie niesłusznie, bo chyba troszkę odwróciły się role.

Podchodzę do okienka, do znajomego kasjera i pytam się cicho ile mogę dostać dolarów. Zaraz pomyślałam, że to głupie pytanie więc dodałam, że potrzebuję takiej i takiej kwoty (przekraczającej zdecydowanie dzienny limit dopuszczalnych wypłat dolarowych). Pan zza szybki uśmiechnął się i kiwnął głową. Po czym zauważyłam że przez otwór w szybce podsuwa mi karteczkę:



(panowie w banku do tej pory nie rozumieją, że Aleksandra to moje imię, nie nazwisko, zwłaszcza że nazwisko brzmi jak imię:P)

Troszkę mnie zamurowało, ale na krótko, uśmiechnęłam się i zapytałam czy jest szansa na banknoty 50-cio dolarowe (tego też z reguły nie mają). Przyjaciel zza szybki poszedł na zaplecze sprawdzić. Po czym poinformował, że 50tek nie mają i podał mi przez dziurkę cukierka...

Dostałam dolary, podziękowałam no i czując się wyjątkową przeszłam do działu przelewów.

Eh to chyba wszystko przez te murzyńskie włosy...:P

niedziela, 14 czerwca 2009

Salon fryzjerski

Oli zachciało się warkoczyków.

Warkoczyki najlepiej zrobić sobie u fryzjera. No więc zarządziłam wycieczke do salonu fryzjerskiego w celu zdobycia nowej fryzury.

Salon fryzjerski. 2 na 3 metry, zbity z blachy falistej, wyłożony folią. Na wejściu przywitało mnie małe dziecko które jadło na ziemi swój obiad – to co jadło można było rozpoznać po jedzeniu walającym się po całej podłodze. Posadzono mnie na małym plastikowym taborecie i panie zabrały się do zaplatania. Oprócz moich naturalnych włosów mam teraz na głowie też sztuczne, jak żyłki z plastiku. Strasznie spodobała mi się fryzura szefowej salonu więc zażyczyłam sobie taką samą;)

Upał straszny i blacha bardzo szybko się nagrzewała. A w kryzysowym momecie na 6 metrach kwadratowych znajdowało się 10 kobiet i jeden mały goły chłopczyk który bez przerwy zaczepiał “kałandzie” czyli po arabsku białą. Potem powiedział że mnie kocha i na dowód swojej miłości dał mi rysunek wykonany na kawałku papieru toaletowego.

Wyposażeniem salonu było mnóstwo wiszących wszędzie sztucznych włosów, miska wałków do włosów i resztki żeli i specyfików do włosów porozstawianych po kątach. Kompozycji dopełniały sztuczne kwiaty i kilka plakatów pięknych pań z wystrzałowymi fryzurami i z reklamami najmodnieszych marek kosmetycznych. Poza tym stała jedna suszarka, pod którą włosy na zmianę suszyły dwie panie. Przyniosłam chyba pecha salonowi bo w międzyczasie suszarka się popsuła;P
Ponieważ biała dziewczyna to zjawisko to do salonu zbiegły się dzieci z okolicy popatrzeć na wariatkę co zaplata sobie warkoczyki. Nie zabrakło też kobiet z okolicznych domów, które też chciały zaspokoić swoją ciekawość. A ponieważ jak już wspomniałam było bardzo gorąco to szefowa salonu chcąc trochę zmniejszyć cierpienia białej dziewczyny włączyła ręczną suszarkę i skierowała ją na moją twarz;)))

Niestety po jakimś czasie wysiadł też generator, który zapewniał prąd w budce fryzjerskiej, więc suszarka też się skończyła;P Tym samym można było usłyszeć co mówią panie, bo uciszył sie straszliwy hałas i brzęczenie generatora zza blaszanej ściany.

Nawyginałam się jak nigdy. Myślałam, że moja szyja już nigdy nie wróci do swego poprzedniego stanu. Zwłaszcza ze tył zaplatano mi na ziemi z głową na kolanach pani zaplatającej:



4,5 godzin zaplatania i efekt końcowy jest następujący:



Zostałam pochwalona, że zachowuję się jak prawdziwa kenijka, bo się ani nie wierciłam ani nie marudziłam. Teraz brakuje tylko czarnej skóry;PPP

czwartek, 4 czerwca 2009

Analfabetyzm?

Brutalnie zostałyśmy zbudzone. Złość jest delikatnym rzeczownikiwm opisujący nasz stan po porannym telefonie. Eh. Ciężka ciężkość w tej Jubie.

O 7:30 rano rozpoczęła się delegacja panów, którym należało zapłacić za pracę przy budowie szkoły. Kto płaci? Wiadomo.. Ola:/

No to przygotowana lista do podpisów, kasa, wszystko czeka. Jeden po drugim. Mało który rozumie po angielsku, ale obok siedzi Osiro, ktory tłumaczy w ichniejszym języku.

Wchodzi kolejny koles, wszyscy grzecznie. No bo to biuro, i fotele, komputery, Bożesz ty mój. Nic nie mówią mimo, że wszystko im nie pasuje. Ale poskarżą sie dopiero za tydzień, jak już będzie po ptakach.

Wchodzi kolejny petent. Pomocnik. Nic nie mówi po angielsku. Coś pokazuje na migi do Osiro. Przychodzi do płacenia i podpisu. Okazuje się, że migi oznaczały że nie umie pisać. No ale podpisać sie chyba umiesz? No okazuje się, że niebardzo...

Postawił ptaszka i wziął kase. A ja zrobilam adnotację, że ptaszek oznacza, że pan nie potrafi pisać i nie wie jak na papierze wygląda jego imię. Smutne. Ale mimo wszystko spotykam się z tym pierwszy raz w Jubie od 4,5 miesiąca... Dziwnie.

Pogadanki przy wieprzowinie

Dziś od rana na ustach i językach wszystkich, oprócz tematów czysto budowlanych, była wieprzowina.

Udało nam się kupić wieprzowinę, a kenijski kucharz został poinstruowany jak zamienić kupę mięsa na schabowe. Największe wydarzenie kulinarne ostatnich 4 miesięcy. SCHABOWE!

Niektórzy nie dowierzali, dopóki nie zobaczyli, część od rana czekała na kolację zaglądając z zaciekawieniem do kuchni. Porażka była wielce prawdopodobna, gdyż wołowinka zdobyta wczoraj na pierogi, nieopatrznie została zamieniona przez kucharza w kawałki gotowanego mięsa. Pierogi z mięsem pozostały jedynie marzeniem (mimo, że wbrew przypuszczeniom okazało się że w Jubie można nabyć nawet maszynkę do mięsa !!!).

No a wracając do schabowych (powinnam chyba jednak wykazać trochę respektu i pisać Schabowe, przez duże S).
Kolacja jest codziennie o 19. O 18:30 w biurze zaczęło się poruszenie. Żeby skończyć przed tą 19 i załapać się chociaż na kawałeczek mięsa ze świni, świneczki, świniuni... Kotlecik, kotleciczek...

Udało się! Kucharz dziwnym trafem przewidział popularność Schabowych i zrobił ich całkiem przyzwoitą ilość, tak że nawet spóźnialscy (wśród których kurcze zazwyczaj się znajduję) załapali się.

Spotykamy się przy stole, zachwycając się Schabowymi. Co prawda duuużo im brakowało do Schabowych, które mamy w zakorzenione w czeluściach pamięci, gdzie jest miejsce też na zapach ciasta mamy albo smak sera żółtego z pomidorkiem, ale zawsze to coś. Jak to mawiają przodkowie i dziadkowie: na beświniu i pseudo kotlet jest Schabowym (czy coś w tym stylu).

Kiedy już pierwszy wieprzowy głód został zaspokojony zaczęliśmy zastanawiać co by tu zrobić, skoro już wiemy skąd brać wieprzowinę:
- Ej no to może zarządzę schabowe w każdą środę? To tak akurat środek tygodnia.
- Nie no już lepiej na weekend bo to tak świątecznie.
- No... a co jeśli wieprzowinę będą przywozić w piątek?
- Ooooo to akurat! W piątek nie wszyscy będą jedli!
- No taaaak, bo co na to religia? W piątek nie je się przecież mięsa;)
- Aaaa dajcie spokój. Przecież bóg nie zagląda do Juby, jego zoom tu nie sięga!
(wszyscy przytakując): no taaaaaak. Cholera....
Locations of visitors to this page