Dziś przydarzyła mi się niespotykana rzecz.
Trawa nazwał namiot, który razem za mną zamieszkuje, DOMEM. Już dawno nie słyszałam słowa 'dom', a w połączeniu z namiotem zaopatrzonym w stół, dwa łóżka, burczącą klime i szafki zbite z pudełek po sprzęcie Ericssona, brzmi dosyć kosmicznie.
W naszym 'domu' mamy też duży bałagan, z bardzo prostej przyczyny: pracy jest tyle, że jak już wchodzimy do namiotu to bardziej w celach odpoczynkowych niż sprzątających. Niestety (albo stety) żadne z nas nie należy do tych, dla których sprzątanie jest świetną zabawą (zwłaszcza, że w bezklimowym namiocie Trawy ostatnio zagościła zielona mamba, czy jakieś temu podobne, co zwiększa prawdopodobieństo tragicznych wypadków przy sprzątaniu).
I tak po dłuższym zastanowieniu to DOMEM wolę jednak nazywać to, co na mnie czeka w Polsce. A miejsce, w którym mieszkam nadal będę nazywała NAMIOTEM lub CAMPEM. W przeciwieńskie do Trawy, jak podejrzewam.
Uff i problem definicyjny mam z głowy;)
wtorek, 30 czerwca 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz