Większość swojego czasu w Jubie spędzam w banku załatwiając rzeczy, które w Europie zajęłyby kilka minut (i to na przeciwko komputera lub bankomatu). No cóż, ponieważ tutaj wszystko działa zupełnie inaczej to i trzeba się nazałatwiać w banku.
Sprzyjają temu zdecydowanie moje naturalne skłonności do bycia białą i do tego blondynką. Bardzo często okazuje się, że posiadając te dwa atrubuty plus uśmiech i pozytywne nastawienie (a to jest naprawdę trudne czasami!), no i czasami jakiś większy dekolt, można załatwić w banku wszystko, albo prawie wszystko.
Ciekawą cechą tegoż banku jest poza tym to, że słabo przypomina on bank. Przede wszystkim, co spędza niejednemu inwestorowi sen z powiek, nie ma tu dolarów. A jeśli są, to są dobrem luksusowym. Funt sudański z kolei jest sztuczną walutą wymienialną tylko przez dolara, więc mamy taki mały zonk. Ten mały zonk bardzo często sprawia, że kraj wisi na skraju bankructwa. Szablonowe kryzysy finansowe, o których uczyłam się na wykładach z ekonomii nie są tak do końca przeszłością. Okazuje się, że w Sudanie można je samemu obserwować będąc w samym środku wydarzeń.
Ale wracając do załatwiania spraw w banku. Udałam się dziś po dolary. Jest to waluta niezbędna do działalności więc co jakiś czas, zwłaszcza przy zbliżających się wypłatach muszę o nie trochę zawalczyć. Jadąc tam nigdy nie wiadomo, co może się stać. Czasami okazuje się, że dopiero co była dostawa z Nairobi, czasami nie ma nic a nic, a zazwyczaj trzeba się nauśmiechać i naprosić, ale to akurat najbardziej działa przy większych kwotach.
Więc dziś podjęłam się planu C. Jak się okazało, zupełnie niesłusznie, bo chyba troszkę odwróciły się role.
Podchodzę do okienka, do znajomego kasjera i pytam się cicho ile mogę dostać dolarów. Zaraz pomyślałam, że to głupie pytanie więc dodałam, że potrzebuję takiej i takiej kwoty (przekraczającej zdecydowanie dzienny limit dopuszczalnych wypłat dolarowych). Pan zza szybki uśmiechnął się i kiwnął głową. Po czym zauważyłam że przez otwór w szybce podsuwa mi karteczkę:
(panowie w banku do tej pory nie rozumieją, że Aleksandra to moje imię, nie nazwisko, zwłaszcza że nazwisko brzmi jak imię:P)
Troszkę mnie zamurowało, ale na krótko, uśmiechnęłam się i zapytałam czy jest szansa na banknoty 50-cio dolarowe (tego też z reguły nie mają). Przyjaciel zza szybki poszedł na zaplecze sprawdzić. Po czym poinformował, że 50tek nie mają i podał mi przez dziurkę cukierka...
Dostałam dolary, podziękowałam no i czując się wyjątkową przeszłam do działu przelewów.
Eh to chyba wszystko przez te murzyńskie włosy...:P
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz