Ola in Big City

You only live once, but if you do it right, once is enough.

środa, 16 września 2009

Strajk stóp

I kto by pomyślał, że moje stopy też tęsknią za Afryką...

Przez milion czasu latały w japonkach po piaseczku i trawce. A tu nagle im przyszło trafić do świata z betonu, a ich właścicielce zachciało się przegonić stopy po Londynie. Oczywiście w japonkach, bo przeciez inaczej to niewygodnie.

I stało się. Jednak beton to nie piasek czy trawa. Stopy skapitulowały i się popsuły głośno chlipiąc, że właścicielka skazała je na terror. Teraz więc leżą na łóżku i ledwo dyszą, krzywiąc się na każde wyjście.

Przydałyby się kule, bo bez nich naprawdę nie dam rady chodzić:( Ja chcę na piasek! ;)

środa, 9 września 2009

W dziwnym świecie, który miał być normalny...

Wróciłam do Polski. Nie był to najmilszy powrót na świecie. W sumie to tylko 2 powody pchnęły mnie do popełnienia tego powrotu. Obydwa najchętniej zabrałabym spowrotem do Afryki i uciekła od tego "normalnego świata" jeszcze przynajmniej na pół roku.

Afryka uzależnia? Hmm, to chyba nie do końca to.

Afryka jest miejscem, w którym przyziemne problemy ludzi tutaj zupełnie nie mają znaczenia ani zazwyczaj racji bytu. Ich miejsce zajmują problemy, których rozwiązanie pociąga za sobą nielada akrobatykę malarską (czy cokolwiek równie abstrakcyjnego) lub problemy, do których rozwiązania należałoby użyć wehikułu czasu i trochę pogrzebać w przeszłości (chociaż to pewnie niezawsze mogłoby zadziałać). Codzienne problemy europejskie wydają się błahostkami rodem z telenoweli brazylijskiej, które mogą wywolać jedynie grymas uśmiechu na twarzy.

4 dni w Polsce, a w mojej głowie bałagan straszliwy. Niebardzo mogę się tu odnaleźć. Mój żołądek też ma z tym problemy. No coż, do wszystkiego trzeba przywyknąć, do wszystkiego da się przywyknąć.

czwartek, 20 sierpnia 2009

Dzikość serca

Clubbing w Rwandzie jest bardzo ciekawym doświadczeniem z serii "imprezy świata'. Dłuuugo by opowiadać o miejscach, które odwiedziłam wczorajszej nocy i ludzi, których spotkałam, dostając przy okazji zaproszenie na dwa rwandyjskie wesela w piątek i sobote;) Sezon weselny rozpoczęty. Zapowiada się dłuuuugi weekend;)

Oczywiście przy poznawaniu ludzi następuje grzecznościowa wymiana zdan w stylu skąd jesteś, co tu robisz bla bla bla.
Jedna kiedy odpowiadam, że przyjechałam z Juby, z Sudanu, Rwandyjczycy robią wielkie oczy, a ich wyraz twarzy mówi: 'wariatka!'.

Z dziesiątek ludzi, których wczoraj poznałam nikt nigdy nie był w Sudanie, który kojarzony jest z pustynią i czarną dupą (nieznacznie mija się to z prawdą;P). Ja natomiast, jako osoba, która spędziła tam pare dobrych miesięcy, zostałam uznana za twardą sztukę z dużym uzależnieniem od adrenaliny i hadkoru.

No coż, jeśli w Afryce tak postrzegany jest Sudan, to nic dziwnego, że nikt z Europy nie pali się do odwiedzin w Jubie;)

środa, 19 sierpnia 2009

Obraza

Wielką obrazą dla tutejszych ludzi jest nazwanie kogoś ‘very mzungu’ (czyli bardzo biały) lub 'too mzungu' (za bardzo biały). Oznacza to, że ktoś ślepo podąża za wytyczonymi zasadami i nie ma jaj ich łamać;) Ciekawe… ;)

wtorek, 18 sierpnia 2009

Rwanda

Rwanda, państwo którego wymawiana nazwa kojarzy się z wojną i ludobójstwem.

Moja mama jak usłyszała, że jadę do Sudanu i potem może do Rwandy, powiedziała, że SUdan może przeżyje, ale jak będę chciała do Rwandy to przywiąże mnie do kaloryfera. Nie przywiązała, bo jestem właśnie w Kigali, stolicy tego państwa. I bardzo dobrze się stało...:)

Teraz, po doświadczeniach w Sudanie, wydaje mi się, że większego piekła w Afryce się nie znajdzie. Pewnie się mylę, ale z pewnością do "piekielnych państw" nie można zaliczyć Rwandy, uchodzącej w tym rejonie za jedno z najbezpieczniejszych w Afryce.

Rzeczywiście, ludzię są przemili, a okolice przepiękne (Rwanda jest nazwana państwem miliona wzgórz, gdyż jest na nich rozłożona). Bez strachu można wyjść wieczorem, ulice są WYASFALTOWANE I RÓWNE(!!!) - żadko spotykana osobliwość w Afryce - a wszystko do tego zadbane i uporządkowane. Nie zdarzyło mi się jeszcze zobaczyć góry śmieci, jakie na codzień spotykałam w Jubie. Mieszkam w apartamentowcu z CIEPŁĄ WODĄ i PRĄDEM, do którego nie potrzebny jest generator. A o sprycie tutejszych świadczy prąd kupowany tak jak doładowania do telefonów: "Dzień dobry, poproszę proądu za 2000 franków" :)

Zła sława Rwandy w historii świata sprawia, że to państwo dalekie jest od wyobrażeń europejskich. Ludobójstwo, które bez wątpienia miało tutaj miejsce, czego przykre dowody są zamieszczone w Memoriale Ludobójstwa (czy jak to się po polsku mówi:P). Ale spowodowane było podziałem rasowym wprowadzonym przez białych kolonizatorów. Do tej pory Rwandyjczycy walczą ze skutkami wymordowania 2 mln ludzi. Przykre to bardzo. Teraz słowa Tutsi i Hutu są niemalże zakazane, a nad każdą rodziną wisi bardzo przykra historia albo straty bliskich w rzeźniczych warunkach albo morderstw sąsiadów w okrutny sposób.

W każdym razie, chciałabym prosić, aby wszyscy czytający bloga wybili sobie z głowy stereotyp Rwandy. Przepiękne i przemiłe panstwo z duszą...

P.S. i mają supermarkety! i chodniki!!! ;)

piątek, 14 sierpnia 2009

Przesiąknięta Afryką

Siedem miesięcy w Afryce wpływa na psychikę;)

Pewnie nie jest to nic nowego, no ale cóż, ja przecież odkrywam świat na nowo.

Oto kilka zmian, które spostrzegłam w sobie:

1. Nie czytam napisów, a jeśli czytam to i tak je olewam. Przykład: idę do biura podróży (tak, mają tu tzw biura podróży), żeby kupić bilet. Na drzwiach napisane: closed. Przyjęłam do wiadomości i wchodzę. Obsługa ma przerwę lanchową, ale przecież mnie obsłużą, skoro już weszlam. Mało tego: byłabym oburzona gdyby tego nie zrobili;)

2. Mam zawsze pierwszeństwo: nieważne gdzie, jestem biała, więc tlumy się rozstępują. W dodatku blondynka, więc zamiast płacić mandat dla białych 70SDG, daję w łapę 10SDG ładnie się przy tym uśmiechając.

3. Nie ma rzeczy niemożliwych - wszystko da się załatwić przy odrobinie wyobraźni i uśmiechu.

4. Przyzwyczaiłam się do popularności;)))) W końcu biała skóra i blond włosy sprawiają, że jestem wyjątkowa. Będzie ciężko w Polsce...

5. Jeżdżę samochodem (automatem) przystosowanym do ruchu lewostronnego przy ruchu prawostronnym, w kraju, w którym zasadą ruchu drogowego jest to, że nie ma zasad. Więc się ich nauczyłam;)))

6. Informacje o zamieszkach, bitwach, strzelaninach i morderstwach nie robią już na mnie wrażenia.

7. Śmieszą mnie próby wysublimowanego oszukiwania.

8. Nie sprawdzam informacji o Polsce i o świecie, bo mnie kompletnie przestały interesować. Za to mam RSS na info o Sudanie i czytam książkę o Afryce.

9. Skaczę z radości na wiadomość, że jadę w podróż służbową do Rwandy. W końcu najbardziej niebezpiecznym krajem i jednocześnie piekłem na ziemi jest Sudan... ;)

10. Wyrzucam puszki po 7upie przez okno w samochodzie, podobnie jak papierki, butelki i inne rzeczy, ktore potocznie nazywa się śmieciami. Asymilacja... ;)

W tej dziesiątce się zamknę, ponieważ im dalej w las... tym więcej dziwnych rzeczy w sobie odkrywam (i nie mówię tu o śpiewaniu w godzinach pracy i cieszeniu się z sukienki do chóru Gospel, którą dostałam w prezencie). W każdym razie wydawać by się mogło, że czas już wracać do domu... ;)

czwartek, 23 lipca 2009

Kazdy ma takie chwile

Będąc tu pół roku (dziś mija moja półrocznica jezuuu) mogę spokojnie obserwować osoby przyjezdzające tu po mnie. A jest takich kilka.

I tak charakterystyczną cechą pobytu tutaj jest to, że przychodzi moment kiedy jedna kropla przelewa czarę bezsilności wobec otaczającego świata. Moment taki przychodzi w różnych etapach pobytu w Jubie. Bardziej wytrzymali spotykają się z nim po pół roku, mniej po 3 miesiącach, najmniej wyjeżdzają niedługo po przyjezdzie.

Jest też druga strona medalu, po której nie chodzi o wytrzymałość, tylko o stopien zaangażowania. Im większy, tysz szybciej ostatnia kropla wskakuje do czary besilności.

Mi zabrakło sił po 3 dniach urlopu, które były tylko namiastką odpoczynku.

Dziś patrząc na opisy na skype myślę, że przyszedł także moment na naszego kolejnego kolegę. W tym przypadku zdecydowanie chodzi o zaangażowanie. Informacja obok jego imienia na skype mówi prosto i dobitnie: "KURWA". Takie małe słowo, ale rzeczywiście to miejsce może doprowadzić do Stanu Kurwa.

Pozdro Trawa;)



Na szczęście niedługo niedziela;)

niedziela, 19 lipca 2009

Uwaga! Ola za kółkiem!

Od 6 miesięcy mojego pobytu w Jubie męczę mocno towarzyszy niedoli coby nauczyli mnie jeździć i wtedy nie potrzebowałabym już kierowcy i byłby święty spokój. Jedynym, który z obietnicy do końca się wywiązał jest Trawa, zwany także Nielegalnym.

I tym magicznym sposobem Ola od niedzieli 12 lipca uczy się jeździć samochodem. Co prawda manualem pozwalają mi jeździć tylko po sajcie, ażeby populacja Juby drastycznie się nie zmniejszyła a mechanicy firmowi nie mieli za dużo pracy. Oli jednak dano kluczyki do czarnej toyoty Rav4 z automatyczną skrzynią biegów i pozwolono pojechać do Juby!!! Groziło to co prawda mandatem, no ale co tam - Kiwi powiedziała że zapłaci;PPP ewentualnie miała się schować a ja miałam zaprezentować jej prawo jazdy jako swoje osobiste. Fakt faktem Sudańczycy mają niemały problem z odróżnianiem od siebie białych kobiet.

i UWAGA UWAGA! Wszyscy przeżyli (!!!) Dojechaliśmy cali i zdrowi. Pokonałam drogę do banku i nikt nie dostał zawału serca. Coprawda może nie jechałam najszybciej na świecie (Kiwi stwierdziła, że już wie dlaczego czasami ludzie jadący przed nią jadą tak wolno...:), ale uznalalam, że najpierw nauczę się jak przeżyć jazdę samochodem a potem dopiero jak jechać szybciej.

W poniedziałek więc będę miała sudańskie prawo jazdy. Wymagania na sudańskie prawo jazdy: 100 dolców, zdjęcie i kopia paszportu plus ktoś kto potwierdzi, że osoba ubiegająca się o prawo jazdy potrafi jezdzic. Potwierdzał będzie Maurice, który jak usłyszał, że chcę prawo jazdy zaczął się głośno śmiać.

Ale ja im jeszcze pokażę... hehe;P

sobota, 18 lipca 2009

W Afryce panuje głód

Jest to prawda. Niezaprzeczalnie. Jak mamy każą jeść resztki obiadu, bo w Afryce dzieci głodują, ma to w sobie dużo prawdy. Zwłaszcza teraz. Jest pora deszczowa, ale deszcze nie są zbyt obfite (ponoć mówi się nawet o szuszach). W związku z czym plony też pozostawiają dużo do życzenia. Czytałam ostatnio w gazecie, że w Ugandzie w niektórych wioskach dzieci przestały chodzić do szkoły, bo ukrywają się w buszach w poszukiwaniu owoców leśnych.

Najsmutniejsze jest jednak to, że np. ONZ przkazał rządowi sudańskiemu kilkadziesiąt milionów dolarów na dożywianie ludności. Ludność dożywiania jeszcze na oczy nie widziała, a rząd ostatnimi czasy nie ma pieniędzy, bo wszystko już się rozpłynęło...

Jechałam przedwczoraj przez Jubę. Mijał nas szalony motocyklista. Bardzo się spieszył, jak z resztą zdecydowana większość motocyklistów w Jubie. Jechał tak szybko, że z jego torby zamontowanej na siedzeniu zaczęły wylatywać surowe ryby. Na każdym wyboju (których jest tu sporo) kilka takich lądowało na piaszczystej (błotnistej) drodze. Kierowca nawet tego nie zauważył (pewnie śpieszył się, aby dowieść na miejsce ryby pierwszej świeżości;P).

Nie minęła minuta, a wszsytkie pogubione w piachu i błocie ryby zniknęły. Nie tylko ja je zauważyłam. Widziało to też mnóstwo ludzi, którzy zaczęli zbierać ryby (kto pierwszy ten lepszy), jak tylko motocyklista zniknął na zakręcie. Tego wieczora mieli wreszcie dobrą kolację...

czwartek, 16 lipca 2009

Wojna na horyzoncie

Kolacja. Spokojnie sobie jemy komentując wypadki dnia minionego. Nagle coś zaczyna się błyskać. Widzimy za płotem jak rozświetla się niebo. Burza idzie...

Jednak kilka godzin później te same błyski stały się bardziej intensywne i przesunęły się po horyzoncie na naszą stronę Nilu. Zza olbrzymich mangowców niebardzo można było dostrzec co tam się tak naprawdę dzieje. Na burzę to nie wyglądało, bo co kilka sekund niebo robiło się na horyzoncie jasne. Jakby regularne wybuchy. Nie miało to końca.

Można było stać i gapić się i wymyślać co to może być. Optymiści twierdzili, że to może jednak jakaś nietypowa burza. Ja stałam, patrzyłam, ale nie widziałam, bo w głowie układałam plan co należy zabrać w razie nagłej ewakuacji. No i czy coś takiego jak 'nagła ewakuacja' w ogóle może mieć miesce. Czy może lepiej zacząć ćwiczyć komendę 'padnij', żeby kule przelatywały nad głową, a nie przez głowę.

Najciekawsze, że było widać błyski, ale niczego nie słyszeliśmy. Przypomniały mi się zdjęcia z wojny w zatoce, które oglądałam w jakiejś koreańskiej książce: podobna łuna na niebie i podobno dźwięków niewiele. Może biją się gdzieś na granicy?

Rano w gazecie napisali, że Sudan kupił od Chińczyków jakąś nową wyrzutnię rakietową.... bosko... Może to ją wypróbowywali? No ale 'Sudan' w gazetach oznacza zazwczaj rząd w Chartumie, a nie Sudan Południowy.

Kolejnego wieczora błyski przeniosły się o 90 stopni na horyzoncie. A może po prostu rozminowują pola? Ale jak rozminowują? Puszczają stado krów? grupę dzieci? nieposłusznych więźniów?

Mam nadzieję, że te błyski nie dotrą do Gumbo.

piątek, 3 lipca 2009

Król przebrany za żebraka

W tym surowym świecie jakim jest Sudan, wbrew pozorom, jest miejsce na bajkowe scenariusze. Niczym z bajki o królu przebranym za żebraka, który odkrywa prawdę o swoim królestwie.

Jak już wspominałam wcześniej minister spraw wewnętrznych zabrał się za porządkowanie ulic. Ale ponieważ facet jest kumaty chciał sprawdzić, jak to wszystko tak naprawdę wygląda. Ubrał się więc w normalne ubrania, założył czapkę i poszedł zarejestrować swój samochód.

Rejestracja samochodu powinna kosztować 500 funtów, tak według przepisów (hehe, słowo przepisy w tym środowisku brzmi trochę jak oksymoron:P). Okazało się, że panu ministrowi zaproponowano przyspieszony czas rejestracji za niewielką dopłatą 1000 SDG, czyli w sumie 1500 SDG (co jest około 2000 zł). Dając przy tym delikatnie do zrozumienia, że różnica między kwotą cennikową a rzeczywistą idzie do kieszeni urzędników rejestrujących samochody.

W końcu nagonka na wszystkich niezarejestrowanych, jaka trwa w Jubie od tygodnia, jest bardzo dochodotwórczą okazją dla wspomnianych wyżej urzędników: ludziom się spieszy, bo bez papierów żołnierze konfiskują samochody, więc korzystając z takiej desperacji można wspierać nietylko finanse państwa, ale także swój własny budżet.

Próby polepszenia sytuacji materialnej nieszczęśników, którzy rejestrowali samochód przebranego ministra skończył się zwolnieniem 10 ludzi (dobrze, że tylko ich zwolniono, a nie np. rozstrzelano - znak zmian na lepsze?). Co prawda to tylko kropla w morzu, ale dobre i to, jak na początek.

Zapewne od dziś we wszystkich urzędach, oprócz zdjęcia Prezydenta i Przodownika Ludu Garanga, zaczną być wieszane portrety naszego ministra spraw wewnętrzych;))) Może uda się go zidentyfikować zanim zostanie zwolniony kolejny pechowy Sudańczyk... Jakoś trzeba sobie radzić! ;)

środa, 1 lipca 2009

Łapanka

W Jubie po zmianach na stołkach rządowych zabrano się za porządki.

Porządki dlatego, że poprzedni minister telekomunikacji został tym razem mianowany ministrem spraw wewnętrznych. Ponieważ facet ma milion pięknych wizji zaczął od porządkowania ulic.

Btw. jednym z pomysłów tutejszych rządzących jest też przymusowe rozbrojenie wszystkich, co zbiera niezly plon trupów (bo siłą to siłą przecież, no i kto chciałby oddać insygnia władzy i bezpieczeństwa jakim są tu kałachy?).

Oprócz tego, że konfiskowano motory bez tablic rejestracyjnych i matatu bez licencji to zrobiono także łapankę na białych. Na każdych rogatkach miasta stoją policjancji i żołnierze wypartujący nieprawidłowości w ruchu drogowym. I tak nas dzisiaj zatrzymano właśnie.

Najpierw kazano kierowcy wyjść z auta. Mądry kierowca zostawił włączony silnik i otwartą szybę i poszedł za żołnierzem. W tym czasie też mądry, ale inny żołnierz, wyciągnął nam ze stacyjki klucze, zabrał je i kazał wyjść reszcie pasażerów. Więc staliśmy we czwórkę niebardzo wiedząc o co chodzi (czy trzeba dać łapówe, czy uciekać narażając się na ostrzegawczy strzał w tył głowy?).

Wreszcie poinformowano nas w czym problem. 'Dlaczego jeździcie samochodem rządowym?' zapytał żołnierz w okularach przeciwsłonecznych (gdyby Rambo był czarny i trochę niższy to możnaby ów żołnierza podciągnąć pod słynnego zabijakę...). W tym czasie policjant studiował dokładnie nasze paszpoty, ID i wizy. A my tłumaczymy, że my przecież dla ministerstwa pracujemy...

No i dupa. Panowie za bardzo do serca chyba wzięli sobie robienie porządków, bo nie dość że nas opóźnili w mega ważnej i tajnej akcji;) to jeszcze w tym czasie mogli zakonfiskować kilka nielegalnych boda boda, które potem mieli szanse opchnąć gdzieś znowu. A tu białasy legalnie jeżdżą rządowym samochodem. No jak to? ;P

'Możecie jechać' usłyszeliśmy na dowidzenia i zapakowaliśmy się do auta. Uff.

wtorek, 30 czerwca 2009

Nie ma jak w domu...

Dziś przydarzyła mi się niespotykana rzecz.

Trawa nazwał namiot, który razem za mną zamieszkuje, DOMEM. Już dawno nie słyszałam słowa 'dom', a w połączeniu z namiotem zaopatrzonym w stół, dwa łóżka, burczącą klime i szafki zbite z pudełek po sprzęcie Ericssona, brzmi dosyć kosmicznie.

W naszym 'domu' mamy też duży bałagan, z bardzo prostej przyczyny: pracy jest tyle, że jak już wchodzimy do namiotu to bardziej w celach odpoczynkowych niż sprzątających. Niestety (albo stety) żadne z nas nie należy do tych, dla których sprzątanie jest świetną zabawą (zwłaszcza, że w bezklimowym namiocie Trawy ostatnio zagościła zielona mamba, czy jakieś temu podobne, co zwiększa prawdopodobieństo tragicznych wypadków przy sprzątaniu).

I tak po dłuższym zastanowieniu to DOMEM wolę jednak nazywać to, co na mnie czeka w Polsce. A miejsce, w którym mieszkam nadal będę nazywała NAMIOTEM lub CAMPEM. W przeciwieńskie do Trawy, jak podejrzewam.

Uff i problem definicyjny mam z głowy;)

czwartek, 18 czerwca 2009

Musztra

Piekielne gorąco. Rzeczywiście tu jest jak w książkach Kapuścińskiego: jedyny cień ludzie znajdują pod swoimi ciężarówkami i w cieniu zawieszenia spędzają najgorsze godziny dnia.

W tym upale przechadzając się po budowie zauważyłam siedzącego żołnierza, ze związanymi rękami i nogami, ubrany w swój ciężki mundur. Na pewno więc się nie opalał. Tak między innymi wygląda karanie żołnierzy za niesubordynację, albo małe przewinienia. Chłopak się odwodni, usmaży i do tego mogą go pogryźć węże pełzające sobie w przypalonej trawie...

Bankowe znajomości

Większość swojego czasu w Jubie spędzam w banku załatwiając rzeczy, które w Europie zajęłyby kilka minut (i to na przeciwko komputera lub bankomatu). No cóż, ponieważ tutaj wszystko działa zupełnie inaczej to i trzeba się nazałatwiać w banku.

Sprzyjają temu zdecydowanie moje naturalne skłonności do bycia białą i do tego blondynką. Bardzo często okazuje się, że posiadając te dwa atrubuty plus uśmiech i pozytywne nastawienie (a to jest naprawdę trudne czasami!), no i czasami jakiś większy dekolt, można załatwić w banku wszystko, albo prawie wszystko.

Ciekawą cechą tegoż banku jest poza tym to, że słabo przypomina on bank. Przede wszystkim, co spędza niejednemu inwestorowi sen z powiek, nie ma tu dolarów. A jeśli są, to są dobrem luksusowym. Funt sudański z kolei jest sztuczną walutą wymienialną tylko przez dolara, więc mamy taki mały zonk. Ten mały zonk bardzo często sprawia, że kraj wisi na skraju bankructwa. Szablonowe kryzysy finansowe, o których uczyłam się na wykładach z ekonomii nie są tak do końca przeszłością. Okazuje się, że w Sudanie można je samemu obserwować będąc w samym środku wydarzeń.

Ale wracając do załatwiania spraw w banku. Udałam się dziś po dolary. Jest to waluta niezbędna do działalności więc co jakiś czas, zwłaszcza przy zbliżających się wypłatach muszę o nie trochę zawalczyć. Jadąc tam nigdy nie wiadomo, co może się stać. Czasami okazuje się, że dopiero co była dostawa z Nairobi, czasami nie ma nic a nic, a zazwyczaj trzeba się nauśmiechać i naprosić, ale to akurat najbardziej działa przy większych kwotach.

Więc dziś podjęłam się planu C. Jak się okazało, zupełnie niesłusznie, bo chyba troszkę odwróciły się role.

Podchodzę do okienka, do znajomego kasjera i pytam się cicho ile mogę dostać dolarów. Zaraz pomyślałam, że to głupie pytanie więc dodałam, że potrzebuję takiej i takiej kwoty (przekraczającej zdecydowanie dzienny limit dopuszczalnych wypłat dolarowych). Pan zza szybki uśmiechnął się i kiwnął głową. Po czym zauważyłam że przez otwór w szybce podsuwa mi karteczkę:



(panowie w banku do tej pory nie rozumieją, że Aleksandra to moje imię, nie nazwisko, zwłaszcza że nazwisko brzmi jak imię:P)

Troszkę mnie zamurowało, ale na krótko, uśmiechnęłam się i zapytałam czy jest szansa na banknoty 50-cio dolarowe (tego też z reguły nie mają). Przyjaciel zza szybki poszedł na zaplecze sprawdzić. Po czym poinformował, że 50tek nie mają i podał mi przez dziurkę cukierka...

Dostałam dolary, podziękowałam no i czując się wyjątkową przeszłam do działu przelewów.

Eh to chyba wszystko przez te murzyńskie włosy...:P

niedziela, 14 czerwca 2009

Salon fryzjerski

Oli zachciało się warkoczyków.

Warkoczyki najlepiej zrobić sobie u fryzjera. No więc zarządziłam wycieczke do salonu fryzjerskiego w celu zdobycia nowej fryzury.

Salon fryzjerski. 2 na 3 metry, zbity z blachy falistej, wyłożony folią. Na wejściu przywitało mnie małe dziecko które jadło na ziemi swój obiad – to co jadło można było rozpoznać po jedzeniu walającym się po całej podłodze. Posadzono mnie na małym plastikowym taborecie i panie zabrały się do zaplatania. Oprócz moich naturalnych włosów mam teraz na głowie też sztuczne, jak żyłki z plastiku. Strasznie spodobała mi się fryzura szefowej salonu więc zażyczyłam sobie taką samą;)

Upał straszny i blacha bardzo szybko się nagrzewała. A w kryzysowym momecie na 6 metrach kwadratowych znajdowało się 10 kobiet i jeden mały goły chłopczyk który bez przerwy zaczepiał “kałandzie” czyli po arabsku białą. Potem powiedział że mnie kocha i na dowód swojej miłości dał mi rysunek wykonany na kawałku papieru toaletowego.

Wyposażeniem salonu było mnóstwo wiszących wszędzie sztucznych włosów, miska wałków do włosów i resztki żeli i specyfików do włosów porozstawianych po kątach. Kompozycji dopełniały sztuczne kwiaty i kilka plakatów pięknych pań z wystrzałowymi fryzurami i z reklamami najmodnieszych marek kosmetycznych. Poza tym stała jedna suszarka, pod którą włosy na zmianę suszyły dwie panie. Przyniosłam chyba pecha salonowi bo w międzyczasie suszarka się popsuła;P
Ponieważ biała dziewczyna to zjawisko to do salonu zbiegły się dzieci z okolicy popatrzeć na wariatkę co zaplata sobie warkoczyki. Nie zabrakło też kobiet z okolicznych domów, które też chciały zaspokoić swoją ciekawość. A ponieważ jak już wspomniałam było bardzo gorąco to szefowa salonu chcąc trochę zmniejszyć cierpienia białej dziewczyny włączyła ręczną suszarkę i skierowała ją na moją twarz;)))

Niestety po jakimś czasie wysiadł też generator, który zapewniał prąd w budce fryzjerskiej, więc suszarka też się skończyła;P Tym samym można było usłyszeć co mówią panie, bo uciszył sie straszliwy hałas i brzęczenie generatora zza blaszanej ściany.

Nawyginałam się jak nigdy. Myślałam, że moja szyja już nigdy nie wróci do swego poprzedniego stanu. Zwłaszcza ze tył zaplatano mi na ziemi z głową na kolanach pani zaplatającej:



4,5 godzin zaplatania i efekt końcowy jest następujący:



Zostałam pochwalona, że zachowuję się jak prawdziwa kenijka, bo się ani nie wierciłam ani nie marudziłam. Teraz brakuje tylko czarnej skóry;PPP

czwartek, 4 czerwca 2009

Analfabetyzm?

Brutalnie zostałyśmy zbudzone. Złość jest delikatnym rzeczownikiwm opisujący nasz stan po porannym telefonie. Eh. Ciężka ciężkość w tej Jubie.

O 7:30 rano rozpoczęła się delegacja panów, którym należało zapłacić za pracę przy budowie szkoły. Kto płaci? Wiadomo.. Ola:/

No to przygotowana lista do podpisów, kasa, wszystko czeka. Jeden po drugim. Mało który rozumie po angielsku, ale obok siedzi Osiro, ktory tłumaczy w ichniejszym języku.

Wchodzi kolejny koles, wszyscy grzecznie. No bo to biuro, i fotele, komputery, Bożesz ty mój. Nic nie mówią mimo, że wszystko im nie pasuje. Ale poskarżą sie dopiero za tydzień, jak już będzie po ptakach.

Wchodzi kolejny petent. Pomocnik. Nic nie mówi po angielsku. Coś pokazuje na migi do Osiro. Przychodzi do płacenia i podpisu. Okazuje się, że migi oznaczały że nie umie pisać. No ale podpisać sie chyba umiesz? No okazuje się, że niebardzo...

Postawił ptaszka i wziął kase. A ja zrobilam adnotację, że ptaszek oznacza, że pan nie potrafi pisać i nie wie jak na papierze wygląda jego imię. Smutne. Ale mimo wszystko spotykam się z tym pierwszy raz w Jubie od 4,5 miesiąca... Dziwnie.

Pogadanki przy wieprzowinie

Dziś od rana na ustach i językach wszystkich, oprócz tematów czysto budowlanych, była wieprzowina.

Udało nam się kupić wieprzowinę, a kenijski kucharz został poinstruowany jak zamienić kupę mięsa na schabowe. Największe wydarzenie kulinarne ostatnich 4 miesięcy. SCHABOWE!

Niektórzy nie dowierzali, dopóki nie zobaczyli, część od rana czekała na kolację zaglądając z zaciekawieniem do kuchni. Porażka była wielce prawdopodobna, gdyż wołowinka zdobyta wczoraj na pierogi, nieopatrznie została zamieniona przez kucharza w kawałki gotowanego mięsa. Pierogi z mięsem pozostały jedynie marzeniem (mimo, że wbrew przypuszczeniom okazało się że w Jubie można nabyć nawet maszynkę do mięsa !!!).

No a wracając do schabowych (powinnam chyba jednak wykazać trochę respektu i pisać Schabowe, przez duże S).
Kolacja jest codziennie o 19. O 18:30 w biurze zaczęło się poruszenie. Żeby skończyć przed tą 19 i załapać się chociaż na kawałeczek mięsa ze świni, świneczki, świniuni... Kotlecik, kotleciczek...

Udało się! Kucharz dziwnym trafem przewidział popularność Schabowych i zrobił ich całkiem przyzwoitą ilość, tak że nawet spóźnialscy (wśród których kurcze zazwyczaj się znajduję) załapali się.

Spotykamy się przy stole, zachwycając się Schabowymi. Co prawda duuużo im brakowało do Schabowych, które mamy w zakorzenione w czeluściach pamięci, gdzie jest miejsce też na zapach ciasta mamy albo smak sera żółtego z pomidorkiem, ale zawsze to coś. Jak to mawiają przodkowie i dziadkowie: na beświniu i pseudo kotlet jest Schabowym (czy coś w tym stylu).

Kiedy już pierwszy wieprzowy głód został zaspokojony zaczęliśmy zastanawiać co by tu zrobić, skoro już wiemy skąd brać wieprzowinę:
- Ej no to może zarządzę schabowe w każdą środę? To tak akurat środek tygodnia.
- Nie no już lepiej na weekend bo to tak świątecznie.
- No... a co jeśli wieprzowinę będą przywozić w piątek?
- Ooooo to akurat! W piątek nie wszyscy będą jedli!
- No taaaak, bo co na to religia? W piątek nie je się przecież mięsa;)
- Aaaa dajcie spokój. Przecież bóg nie zagląda do Juby, jego zoom tu nie sięga!
(wszyscy przytakując): no taaaaaak. Cholera....

niedziela, 26 kwietnia 2009

Biurowy gość




Taki mały gość zadomowił się pod kalkulatorem w naszym biurze w Gumbo:)

Pierwszą myślą było skąd kalkulator ma ogon, ale zaraz mi sie przypomniało, że mieszkam jednak nie na księżycu a w Sudanie, więc tego typu rzeczy póki co są raczej wykluczone.

Bardzo cichy i przyjemny gość, siedział cichutko i nikomu nie przeszkadzał w pracy:)

niedziela, 19 kwietnia 2009

Mokra mokrość

Żar z niba zamienił się na wodę z nieba. W Sudanie to chyba tak musi być: czarne albo białe, ze skrajności w skrajość. Pomijam fakt, że pochmurność wcale i ani odrobinę nie pasuje mi do tego miejsca.

Ale trzeba stawić czoło prawdzie: wielka woda nadchodzi i dała nam znać o swojej potędze wczoraj. Wielkiej wodzie towarzyszy jej kumpel - Szalony Wiart. Wiart (będę używała skrótu, bo podobno Szalony Wiatr woli jak się mówi o nim po prostu 'wiatr') wpadł do nas wczoraj razem z wodą i zalali nam camp. Podczas gdy woda zalewała namioty, biuro, ziemię i wszsytko co się rusza albo i nie rusza się wcale, wiart zerwał namioty razem z całą ich zawartością, łóżkami, szafami, wszystkimi sprzętami. Po prostu wyrwał je z podmokniętej ziemi.

Camp wyglądał jak pole po bitwie. Wszyscy odziali kaloszki i kurtki (!!!). Nawet skłoniłabym się ku stwierdzeniu, że nie było ciepło. Z resztą ciężko o ciepło jak się jest mega zmokniętym, wszędzie mokro, deszcz nie zostawił niczego co mogłoby chociaż sprawiać wrażenie suchości. I co ciekawe - klima też już nie jest aż tak potrzebna;)))

Jedynie pytanie kłębiące się w głowach - co będzie dalej jeśli pora deszczowa wita nas takim kataklizmem? No i ile wytrzymają te namioty? Czy w plan codziennych zajęć zaczniemy wpisywać wylewanie wody z namiotów i suszenie materacy?

No i druga sprawa - jakie jest prawdopodobieństwo, że w tym zawilgoconym świecie nie poumieramy na malarię, reumatyzm, zapalenia wszystkiego itp. Podejrzewam, że odpowiedzi przyjdą szybciej niż możnaby się spodziewać.

Plus jest taki, że po deszczu zawsze przychodzi słońce;))))

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

List od pracownika

Wszystko zachowane w formie oryginalnej,
Peter to nasz pracownik, jest pomocnikiem na budowie:

"Hullo Ola,
how are doing Over there? hope every thing is Okay. back to me, I will be true to God and say all is fine. But be Informed that I have deposited on your account JOY, PEACE, SUCCESS and LOVE, SO withdraw and share the deposited with friends as you celebrate this Easter season. Have a wonderful Easter. from Peter

And concerning the letter I promised you, I have been able to write today and explain because you asked me that even if lgive from the heart, but why? It's true to ask because giving someone you have to base on something.
The reason to why Igive any thing to you is to express my gratefulness to you for employing me. So what I have done is not even worthy to be compared to what you did for me by recruiting me on 26th Jan. In this case I request you not to be offended or ask yourself questions as to why I do it, for it's all out of love and remember love gives.

And the other thing that I would like to request again from you, is that you accept to be my friend - but not a girlfriend - only a friend.
I will be gratefull and happy if my request is regarded with favour.

Read
Relax
Remember to
Reply

Thanks"

A ja tylko zapytalam go raz dlaczego po wypłacie przynosi mi napoje... ;P

niedziela, 12 kwietnia 2009

Skorpion

Takiego oto osobnika znalazłam w swoich skarpetach, które leżały sobie w misce czekając na upranie.
Pora deszczowa niesie ze sobą dużo wyzwań, zwłaszcza jeśli chodzi o wytrzymałość psychiczną...

Święta w innej galaktyce

Jedyną oznaką świąt na naszym campie jest błąkający się baran, które co jakiś czas sobie pobeczy. Nie wie biedactwo, że dziś wieczorem niestety zostanie zjedzony. A jest taki słodki, czarno biały i jak chodzi to macha główką:)))) No i dostał imię Mietek, co sprawia, że jeszcze trudniej będzie go potem zjeść. Jak można zjeść Mietka??? No przecież nie można. Więc pozostanę dziś przy jajkach...

Poza tym to już trzeci dzień wolnego. Jakie to piękne uczucie budzić się później i nie musieć nic robić, spieszyć się i denerwować:) Smutne jest jednak to, że to już przedostatni wolny dzień więc trzeba się śpieszyć z lenistwem, żeby nadrobić następne kilka miesięcy...

W międzyczasie zaczęła się pora deszczowa. Drogi są prawie nieprzejezdne. Kalosze wreszcie na coś się przydają i nie trzeba włączać klimatyzacji na noc. Deszcz walący o topik namiotu sprawia że lenistwo jest jeszcze bardziej leniwe, a spokój jeszcze bardziej spokojny.

W tym roku właśnie takie będą święta. Nie obżarstwo i oglądanie telewizji, w której puszczają filmy te same co rok temu. A potem zmuszanie członków rodziny do wyjscia na spacer, żeby zrobić miejsce w brzuchu na kolejną porcję świątecznych potraw. Tym razem na śniadanie była kanapka z serkiem topionym i keczupem, ale śniadanie nie o 7 tylko po 9:)))

Śmiesznie, święta tracą swoje świąteczne znaczenie. Są jedynie przerwą w pracy w momencie kiedy nie ma się wokół bliskich, a tylko deszcz i piasek. Są jednak przyjemną odmianą w afrykańskiej codzienności.

środa, 8 kwietnia 2009

Zaufanie po afrykańsku

O miejscu, w którym obecnie przebywam można powiedzieć wiele rzeczy, i dobrych i złych. Niektórzy z moich towarzyszy zsyłki skłoniliby się raczej ku tym negatywnym aspektom. Jednak ponieważ Ola we wszystkim stara się zobaczyć dobro, to bardzo stara się też zobaczyć piękno w Jubie. Idzie jej różnie, w zależności od nastroju i ilości przepracowanych nadgodzin;)

Jest jednak jedna rzecz, która jest tu dla mnie wręcz przerażająca i bardzo utrudnia moją duchową egzystencję i komfort psychiczny. Podejrzewam, że nie jest to jedyne miejsce w Afryce, gdzie występuje to zjawisko. Śmiem nawet sądzić, że jest ono dość powszechne na tym kontynencie, ale żeby tezę rozwinąć muszę więcej zobaczyć.

Uderza mnie tu zupełne inne podejście do zaufania. Biały człowiek, którym chcąc nie chcąc jestem (niektórzy by zaprzeczyli mówiąc że jestem białą kobietą, ale zostańmy przy człowieku), ma bowiem wielki problem z zaufaniem. Polega to na tym, że bardzo często dając wyraz zaufania człowiekowi o ciemniejszym kolorze skóry, można się bardzo na tym przejechać. Kończy się to na przewrażliwieniu i zbytnim posiadaniu oczu dookoła głowy (że aż można nabawić się zeza:P).

Fizyczni pracownicy na naszej budowie są w zdecydowanej większości czarni. A ja dbam o to, żeby za swoją pracę dostali kasę tudzież inne dodatki. Niby jestem po tej dobrej stronie, w końcu im płacę i wysłuchuję. Tak naprawdę jednak w mojej głowie zrodziło się wrażenie bycia po drugiej stronie barykady. Biały człowiek, naiwny (tak teraz skłonność do zaufania innym zaczęłam nazywać naiwnością), jest po to, żeby potraktować go jak bankomat i najlepiej jeszcze skopać (jak jest ciemno) i uciec.

Litość nad Afryką, jaką prezentuje Europa, tutaj przekształca się w bardzo cwane sposoby jej wykorzystania. Do perfekcji opanowane zostały przez tutejszych historie o chorobach, zarazach i śmierciach, które w otoczeniu europejskim by mnie wzruszyły, zwłaszcza jeśli są opowiadane przez współpracownika, towarzysza niedoli na tym księżycu ziemskim. Jakże przykry jest fakt, że to wszystko, w dużej większości, to żerowanie na wrażliwości białych, już nie wspominając o białych kobietach.

Wniosek płynie z tego bardzo smutny, a nawet kilka wniosków. Druga strona barykady nie pozwala do końca poznać tego świata. Kolor skóry zdradza na każdym kroku i nie bardzo jest się gdzie ukryć. Pozostaje enklawa białych lub pseudo-białych albo biało-czarnych. Enklawa ta, mimo jakiejś tam swojej atrakcyjności, jest jednak przeniesieniem wszystkich przywar życia po tamtej stronie kuli ziemskiej, plus przesiąka biznesem i pieniędzmi.

Próba przebicia się na drugą stronę kończy się jednak rozczarowaniem i uciszaniem swojej wrażliwości. Do momentu, w którym historie o wojnie, biedzie i śmierci zaczną rozśmieszać zamiast smucić ;( A z tyłu głowy coraz częściej gnieździ się pytanie: kolejny naciągacz? kolejna bzdura? a jak jest naprawdę?

.

sobota, 28 marca 2009

Ganianie króliczka (albo kozła)

Powszechnym zwyczajem w miejscu, w którym obecnie przebywam, jest obdarowywanie ludzi, w ramach wdzięczności, kozłem. Żywym oczywiście, po to, żeby w dowolnie wybrany przez siebie sposób móc go zabić i zjeść w dowolnie wybranym przez siebie czasie.

Potrącenie czyjegoś kozła samochodem kosztuje 200 SDG (ok.80 USD), kupienie żywego - trochę mniej, bo około 150 SDG (ok. 60USD). Aby kupić kozła (broń boże kozicę!) należy wybrać się do specjalnie wyznaczonego do tego targu, na którym ludzie siedzą sobie ze swoimi zwierzętami, które chcą sprzedać w nadziei, że pieniądze które uzyskają pozwolą im przeżyć kolejny tydzień.

A my otrzymaliśmy polecenie kupić kozła żołnierzom, którzy strzegą naszego kampu, w prezencie oczywiście i wyrazach wdzięczności. No więc przy pomocy autochtona został wybrany dorodny kozioł i w bagażniku przywieziony na camp. Nikt jednak nie wpadł na to, że biedny kozioł doskonale zdaje sobie sprawę z tego jaki los go czeka i wybiegł w popłochu z samochodu szukając schroniania, albo raczej ucieczki.

I zaczęło się ganianie za kozłem po całym kampie. Zaganianie go w kozi róg nie wystarczyło. Zdawać by się mogło, że kozły doskonale znają pułapkę koziego rogu, z racji tego, że na co dzień obcują z kozicami. Więc to nic nie dało. Jedna osoba nie dogoniła kozła, okazał się zbyt sprytny. Dwie też miały problemy. Cała załoga została postawiona na nogi ażeby dogonić dziękczynne zwierzę. Część go ganiała, część zalewała się ze śmiechu, niektórzy zalewali się ze śmiechu ganiając go;)))))

Wreszcie, po ciężkich próbach i odrobinie ruchu, udało się zchwytać kozła! Za rogi:)

Trzymając go za rogi wręczyliśmy szefowi żołnierzy, a ten, biorąc go też za rogi, grzecznie podziękował i się nim zajął.

Zdaje się, że dziś wieczorem żołnierze będą świętować:)

piątek, 13 marca 2009

Guma w środku niczego

Jak to jest złapać gumę poza miastem w środku niczego? Dość nieciekawie, zwłaszcza, że milion rzeczy czeka na zrobienie a tu nie pozostaje nic innego jak czekać na odsiecz... Tak by się mogło wydawać, ale było zabawnie;)

W każdym razie, jak łatwo się domyśleć - złapaliśmy gumę. Poza miastem, w koło nic poza pojedynczymi chatkami z gowna i flak w tylnim kole. Pięknie:) Słabo przyjemny plan na spędzenie popołudnia.

Telefon do przyjaciela, rescue team wezwany i czekanie. Dobrze że pęknięta opona nie wpływa na działanie klimy w samochodzie:P

No i tak sobie siedzimy, otworzyłam biuro, bo miałam ze sobą komputer i wszystkie potrzebne mi dokumenty. I nie tracąc czasu czymś się zajęłam.

Minęło 15 min i mija nas samochód, zatrzymuje się, i z okna wychyla się uśmiechnięta buzia Davida - "Co się stało?", "Macie wodę? Nie? to czekajcie dam wam". I dał nam po butelce wody. W samochodzie mieliśmy bułki na śniadanie, więc w razie czego - przeżyjemy;) David to koleś z Waszyngtonu - przyjechał do Juby w biznasach. Poznałam go w kolejce w banku. Nie potrafi zapamiętać mojego imienia;))) Pogadał, pomógł i pojechał do pracy.

Wsiedliśmy spowrotem a ja zabrałam się za swoje biuro. Nie minęło dużo czasu, zatrzymuje się kolejny samochód. Tym razem to Clarkson chce nam pomóc. Clakson to koleś który zaopatruje nas w hydrol i smary, wczoraj próbował nas oszukać, bezskutecznie. Widać, że cały czas trochę mu głupio, że został złapany na oszustwie. Podziękowaliśmy i pojechał.

Kolejny samochód był już odsieczą:) Jeszcze trzeba było poczekać na naprawę opony i 2 godziny w plecy na piaskowej drodze pod Górą Wiedźm. A niby spore miasto jak na te warunki, a wszędzie znajome twarze. Mała śmietanka towarzyska, gdziekolwiek się nie ruszysz... Taka Juba.

niedziela, 8 marca 2009

Pokój zamiast wojny

4 marca zgodnie z decyzją Międzynarodowego Trybunału Karnego prezydent Sudanu Północnego miał zostać aresztowany za zbrodnie w Darfurze. Już od 28 lutego ostrzegano nas żeby tego dnia nie ruszać się z campu, ponieważ może być niebezpiecznie. Cały czas sytuacja w tym kraju jest słabo stabilna, a życiem publicznym nadal rządzi wojsko.

Tak więc dotaliśmy telefon od pracowników ONZ, żeby uważać, od żołnierzy ministerialnych, którzy strzegą naszego obozu i generalnie z każdej strony dochodziły głosy, że może być niebezpiecznie i żeby nie panikować jak będą strzelać tylko najlepiej kłaść się na ziemię. No.... więc mamy zbliżający się kryzys finansowy, pociągający za sobą kryzys społeczny a do tego zamieszki. Oczywiście zamieszki polegałyby w tym wypadku na tym, że wstrętni biali są wszystkiemu winni, więc najlepiej ich przegonić starym afrykańskim sposobem.

No więc przygotowaliśmy się psychicznie na ten dzień, nie wiedząc w sumie czego się spodziewać. Jeszcze w noc poprzedzającą dzień aresztowania przyszedł szef ochrony mówiąc, że lepiej żebyśmy się raczej nigdzie nie ruszali i słuchali radia. A po naszej stronie Nilu zaczęły gromadzić się ciężarówki z uzbrojonymi po zęby żołnierzami.

Środa rano, dzień jak co dzień, tylko jeszcze bardziej gorąco. W sumie areszt domowy na campie nie byłby takim złym rozwiązaniem gdyby nie fakt, że do miasta i tak musiałam jechać. Poczekaliśmy do 11, spokój... Cisza dookoła, ani jednego strzału. Zamieniliśmy kilka zdań z żołnierzami o droga do miasta wolna.

Przejeżdżając ulicami Juby wydawało się, że dzień jest taki jak co dzień. Jedyna różnica była taka, że w banku było jakoś mniej białych ludzi. Poza tym wszystko po staremu, no może kilka sklepów więcej było zamkniętych (hmm nie wiem czy słowo 'sklep' jest tu właściwie użyte, ale pozwolę sobię używać moich europejskich naleciałości lingwistycznych). Szybko załatwiłam co trzeba było, i priorytetem stał się powrót do Gumbo (nasz camp). Okazało się, że o 16 (godzina wydania oświadczenia) ogłoszono godzinę policyjną. Akurat godzina 16:00 zastała mnie za miastem w drodze po tłuczeń. 5 min przed godziną zero dowiedziałam się że taka ma nastąpić. No cóż. I tak byliśmy poza miastem... tylko nie po tej stronie.

W drodze powrotnej mózg płatał figle - wydawało się że w mieście panuje poruszenie, że wszyscy są jakoś dziwnie podekscytowani i patrzą bykiem na dwójkę białych przedzierających się przez miasto. A przy okazji jakoś tak bardziej pusto, jakby cisza przed burzą. Jechaliśmy samochodem, zamknięci od środka i zastanawialiśmy się, czy rzeczywiście jest inaczej, czy też nie dostrzegaliśmy wcześniej tego ruchu. Czy to lekka panika czy też wyczulenie na wszelkie oznaki niebezpieczeństwa.

Okazało się jednak, że Sudańczycy są zmęczeni wojną. Tak naprawdę nie działo się nic oprócz tego, że na ulice wylały się siły bezpieczeństwa (czyli zwiększono liczbę żołnierzy jeżdzących po Jubie). Poza tym nic (w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze po części do samochodu i owoce;P). Ludzie doskonale pamiętają czasy wojny i terroru. Widać to w ich oczach i podejściu do obcych. Wojny już doświadczyli i mają jej dosyć. Po co więc wściekać się o areszt domowy prezydenta Sudanu i to północnego - to nie da im ani dodatkowej wody, ani jedzenia ani dachu nad głową, nie wyśle ich dzieci do szkoły ani nie pomoże zarobić na leczenie dla matki. Może nadszedł czas pokoju?

sobota, 7 marca 2009

Autostopem

Codziennie w drodze do Juby przekraczamy most nad Nilem.

Most oprócz tego, że jest jedynym łącznikiem między jednym brzegiem a drugim jest także granicą między jednym stanem Sudanu Południowego a drugim (te stany zwane są tu equatoriami). Tak więc przed mostem jest szlaban i budka strażnicza, gdzie urzędują panowie żołnierze, którzy decydują o tym czy kogoś przepuścić czy nie. Na tej granicy pobierane jest także cło za przewóz towarów, wobec czego przed mostem zazwyczaj po obu stronach drogi stoją wypchane ciężarówki niebezpiecznie przechylające się w stronę rowu, który jest jednocześnie poboczem.

Pilnie strzeżona granica składa się z uzbrojonych żołnierzy, jak już wspomniałam, i szlabanu, za który robi sznur zawieszony na dwóch wystających rozgałęzionych palach:) Żołnierz na warcie opuszcza szlaban odwiązując sznurek z palu. Działa, nie potrzba alarmów, stalowych barier i bolców w ziemi. Wystarczy, że żołnierz może strzelić kiedy chce;)

Mostu nie można przekraczać w nocy. Taka próba może zakonczyć się nocą w więzieniu, który nie jest raczej miejscem rozrywkowym (chyba że ktoś lubi mega hardcore). Chyba, że przkupi się panów żołnierzy piwem, papierosem lub gotówką w postaci kilku funtów (1 funt sudański = 2,6 USD). W ten sposób umożliwiliśmy sobie powroty z Juby w godzinach nocnych:)

Typowym także zwyczajem jest podwożenie żołnierzy z jednego brzegu na drugi. Ciężko jest odmówić komuś, kto jako głównego argumentu może użyć swojego kałacha. Tak więc na migi informują o tym, że mają ochotę się przemieścić i pakują się na tylne siedzenie, zazwyczaj w ilości większej niż 1 (afrykańskim zwyczajem jest pobijanie rekordów ilości ludzi pakujących się do jednego samochodu). Dziwnym jest bardzo siedzieć w samochodzie, do którego wsiadają żołnierze z giwerami tak długimi, że mają problemy z domknięciem drzwi. A jeśli już drzwi się zamkną to w samochodzie roznosi się osobliwy zapach metalu broni połączony z potem tworzącym się pod szczelnym mundurem (zwłaszcza, że właściciele mundurów zdaje się, że rzadziej odczuwają potrzebę kontaktu z wodą, a poza tym woda jest dobrem luksusowym...).

Na szczęście żołnierze przynajmniej w dzień są niegroźni dla swoich dobroczyńców oferujących bezłatny transport. No i ze strażnikami przejścia na drugi brzeg trzeba żyć w zgodzie, oczywista sprawa;)

piątek, 6 marca 2009

Równouprawnienie po afrykańsku

Jeśli ktoś jeszcze nie wie to w Sudanie panuje równouprawnienie. Takie, pełne dumy stwierdzenie usłyszałam od pana ministra z Ministry of Housing. Oczywiście każdy człowiek wie, że kobiety są silniejsze od mężczyzn. Dlatego w rządzie Sudanu Południowego 25% to kobiety. Ciekawe to bardzo ponieważ zdarza mi się owszem od czasu do czasu zobaczyć kobietę w ministerstwie, ale albo jako sprzątaczkę albo sekretarkę. No ale możemy uznać, że te 25% kobiet w swojej skromności po prosstu nie lubi się afiszować i są szarymi eminencjami. Powiedzmy... ;)

Przy innej rozmowie, ten sam pan oświadczył że ma TYLKO jedną żonę. A to dlatego, że zdecydował się na wzięcie ślubu w kościele. Tak więc przed katolikami afrykańskimi stoi zazwyczaj bardzo ciężki wybór: czy wziąć ślub jak nakazuje obrządek katolicki, czyli w kościele, przysięgając wierność do końca życia, czy może jednak darować sobie ten zabobonny zwyczaj i wziąć sobie trzy kobiety za żonę. Można nawet więcej, ale trzeba mieć na to pieniądze. Oczywiście to, że ma się trzy żony nie kłóci się z tym, że jest się katolikiem. W końcu nie wzięło się ślubu w kościele. A w zamian ma się kogoś od prania, od gotowania i od wychowywania dzieci... no i urozmaicenie w wieczornych zabawach;)))

Mimo wszystko niełatwe jest życie takiego afrykańskiego męża. Poza faktem, że musi wybierać, ma też ograniczone pole manewru na własnym podwórku! Pan B. wyznał, że bardzo chciałby coś od czasu do czasu ugotować swojej żonie (no z tym gotowaniem to trochę przesadziłam - chciałby od czasu do czasu zrobić jej herbatę). Ale to nie takie proste, bo gdyby jego matka zobaczyła, że on robi herbatę żonie, a żona odpoczywa, to nie dość że wygnałaby jego żonę to jeszcze pobiła syna. No i to tak idzie z pokolenia na pokolenie.

A ja lubię bardzo dostawać kawę do łóżka... :)

sobota, 21 lutego 2009

Zakupy w Jubie

Jak każda kobieta, tak i ja, przyznam się bez bicia, że bardzo lubię zakupy. Ale nie zakupy generatorów, drutu wiązałkowego i cementu, bo to sprawia mi mniejszą przyjemność niż dorwanie mega-super-wypasionej-i-bombastycznej rzeczy, którą mogę na siebie wrzucić.

A ponieważ dziś wieczór planujemy ubawić się po pachy na imprezie z okazji święta świętego Patryka czy kogoś tam i ponieważ wszysycy nasi czarni znajomi (w tym z banku) wiedzą, że mzungu wpada na imprezę i z pewnością też będą aby nacieszyć swoje oczy blaskiem białej skóry, symbolu wyuzdania i wszystkiego co w życiu jest piękne, należy się do tego odpowiednio przygotować. (uf, jakie długie zdanie skonstruowałam). O mojej sukience w groszki mówi już pół Juby więc nie wypada znowu zaprezentować się w tej samej kreacji (chociaż im wszystkim wystarczy to że mam blond włosy:P). Postanowiłam więc odwiedzić tutejszy stadion dziesięcio lecia w ramach polowania na fajną kieckę:)

Jedynie na stadionie można znaleźć wszsytko. Instytucja sklepu jest tutaj, hmmm, dość ograniczona. Za wyjątkiem marketu Jit jedynego w mieście, który zwany jest także Żydem, ze względu na poziom cen;)

Okoliczny Stadion jest dość ciekawym zjawiskiem. Przede wszystkich dość charakterystycznie pachnie. Jest to mieszanka potu, wędzonych ryb, surowego mięsa które wegetuje sobie na słońcu, resztek jedzenia, tkstyliów i dymu z kociołków. Wymienione źródła zapachu także można znaleźć na tymże rynku. Poza tym można kupić węgiel sprzedawany przez leżące na ziemi kobiety, mąkę z której robione są wyklepane kopczyki, wędzone ryby poskręcane w warkocze, kawałki słoniny wysuszone na słońcu, okoliczną muzykę, która pogrzewa (gorącą już od palącego słońca) atmosferę, lokalne ubranka i stroje "ludowe", klapki, japonki, sandały i w ogóle wszystko wszystko wszsytko czego tylko dusza zapragnie. Jedyne co trzeba zrobić to znaleźć poszukiwaną rzecz i przeciskać się między straganami i milionem czarnych sprzedawców. Na każdym straganie jest przynajmniej jeden człowiek, którego funkcją jest leżeć i się chłodzić. Są także naganiacze, ale to pewnie w teorii, bo w praktyce w takim upale tylko desperatom chce się kogokolwiek naganiać. Można też wymienić pieniądze w ramach nielegalnego handlu walutami, albo zagrać w jakąś grę i te pieniądze przegrać. Można kupić perfumy, owoce, napoje (do zutylizowanych butelek po wodzie wlewa się "nową" wodę i zabarwia jakimś syropem - lokalny recycling), warzywa, pokrojonego ananasa sprzedawanego na kawałki w woreczkach foliowych no i wszystko jak już wpomniałam:)

Przedzierając się między straganami czułam się jak Beata Pawlikowska:) Przynajmniej w promieniu kilometra nie było białego człowieka poza mną i Leszkiem:)))

No i najważniejsze: z pozoru na rynku wydawać by się mogło że biała kobieta świrnięta na punkcie ciuchów jak ja nie znajdzie tutaj niczego dla niej atrakcyjnego. Cóż za pomyłka i bląd! :)) Kupiłam najcudowniejszą na świecie zieloną sukienkę, w której zaprezentuję swoje białe ciało dzisiejszego wieczoru. Do tego można znaleźć dużo baaardzo fajnych kolorowych rzeczy. A potem się o nie potargować:)

W pewnym momencie zabrakło nam pieniędzy i musieliśmy wrócić po nie do samochodu (zwłaszcza że znalazłam CUDOWNĄ SPÓDNICĘ za 15 funtów sudańskich i trzeba było po nią wrócić). Korzystając z okazji dotarcia do samochodu chwyciłam Colę, którą wcześniej już otworzylam i grzecznie na mnie czekała. Jakież było moje zdziwienie kiedy w buzi zamiast rozgazowanego słodkiego napoju poczułam jakieś ciała stałe! Były to mrówy, które chyba na odległość wyczuły otwartą Colę w naszym samochodzie i nie wiem jakimi przejściami i dziurkami, ale się do niej dostały (i to w całkiem przyzwoitej ilości). Odechciało mi się pić i wróciliśmy po spódnicę. No i okazało się że w ciągu 10 min naszej nieobecności jej cena skoczyła już do 18 funtów:)))) Po ciężkich negocjacjach zapłaciłam 12:P

Zakupy udane, Ola szczęśliwa, a wieczorem imprezka, jeeee:)

czwartek, 12 lutego 2009

Matatu do nieba

Słowem wstępu będzie to, że jak wiadomo Sudan podzielił się na Północny i Południowy. Część południowa, w której dane jest mi obecnie przebywać charakteryzuje się dominacją chrześcijan i czarnych. Natomiast Północ to Arabowie muzułmańscy oczywiście. Czekamy sobie więc do 2011 roku na referendum, które ma rozstrzygnąć czy Sudan zostanie podzielony czy też zacznie się kolejna wojna.

Ale nie o tym chciałam dziś pisać.

Moją uwagę i zainteresowanie przyciągają tu lokalne autobusy, tzw. matatu. Małe busiki, wypchane po dziurki w dachu, w kołach i w czym innym ktokolwiek by chciał. Najciekwasza w nich jest natomiast powierzchnia reklamowa. Dokładnie jest to tylnia szyba, która służy nawracaniu kierowców i przypominaniu im o tym, że są śmierteni, a jedynie bóg i stwórca może mieć coś do gadania, nawet na drodze.

(Inna sprawa, że zasady ruchu drogowego tu owszem panują, ale jedynie przy wręczaniu mandatu. Do głównych należy: zakaz jeżdzenia w sandałach, w krótkich spodenkach i cały milion innych rzeczy, które tyczą się tylko białych ludzi. Poza prawem są natomiast motocykliści, których tu z czystym sumieniem można nazwać dawcami narządów. Z jedną małą uwagą: tu nikt narządów nie szuka, a sztuka transplantacji jeszcze podejrzewam, że nie została spłodzona...)

No a wracając do matatu:


Inne popularne teksty to: God is great, Trust in God i wszystkie temu podobne teksty które wprowadzają silny dysonans pomiędzy tym co widzi się za oknem a tym co jest napisane na matatu:)

wtorek, 10 lutego 2009

Doświadczyć ciszy

Budowa ministerstwa ucicha około 1 w nocy. Wszyscy panowie zabierają swoje sprzęty i znikają w ciemnościach.

Dosłownie znikają w ciemnościach, bo ich czarny kolor skóry sprawia, że trzeba strasznie wytężać wzrok, żeby ich dostrzec w nocy. Jak jeszcze nie daj boże założą twarzowe czarne wdzianko to poznać można że to ktoś idzie tylko po ewntualnym cieniu przezeń rzucanym na wysuszoną ziemię.

Ale kiedy już tak wszyscy znikną w ciemnościach swoich namiotów i nastanie cisza nie zakłócona przez żadną betoniarkę albo temu podobne narzędzia zbrodni, noc robi się przepiękna.

Noc w Jubie wydaje się być najpiękniejszą częścią dnia. Nagrzane powietrze pachnie słońcem, a owady zachęcone spadkiem temperatury rozwijają swoje skrzydła. Niebo jest chyba bardziej gwaździste niż w każdym innym miejscu na świecie, a z oddali słychać bębny i śpiewy tubylców tańczących przy ognisku. Gdzieniegdzie przebija się też Rihana z jakiejś miejscowej dyskoteki, na dowód tego, że kultura amerykańska dociera wszędzie;))))

I tak leżąc i patrząc w gwiazdy mam wrażnie, że jestem na księżycu... Wokoło pusto, nie ma nic, przestrzeń ogromna pokryta lekko przyaloną trawą i jasno jak w dzień, dlatego, że jest pełnia.

W takich momentach, w co wielu może nie uwierzyć, naprawdę doceniam ciszę;))))

środa, 4 lutego 2009

Łączność ze światem

Jeju, nie pomyślałabym nigdy, że będę w takim wirze pracy i wydarzeń, który nie pozwoli mi napisać nawet kilku zdań. Moje ostatnie komentarze napisane na marginesie to “lodówka na kuluczyk, lol” zanotowane w takim biegu, że nie zauważyłam, że kluczyk, którym zamyka się lodówkę chroniąc wodę przed kradzieżą, zamieni się na kuluczyk:)

Jest jeszcze jeden komentarz: “postal address: Juba” – tak podaje się tu swoje namiary geograficzne, czasami jeszcze dodając numer skrzynki pocztowej, ale to już zdarza się rzadziej.

Od dwóch tygodni uczestniczę w projekcie budowy budynku ministerstwa telekomunikacji i usług pocztowych. Zabawne jest jednak to, że telekomunikacja i usługi pocztowe mijają się bardzo z obrazem tych zjawisk w naszych europejskich głowach. W Sudanie Południowym jest kilku operatorów komórkowych – usługi sprzedawane są w systemie pre-paid. Natomiast fakt, że państwo to nie posiada własnej ogólnej infrastruktury telekomunikacyjnej sprawia, że powodzeniem cieszą się tu sieci ugandyjskie albo północno sudańskie. Spora część okolicznych mieszkańców posiada kilka numerów telefonicznych, z bardzo prostej przyczyny: nie da się połączyć między poszczególnymi sieciami. Z kolei to, że na jednego mieszkańca przypada mniej niż jeden telefon (spotkałam się z tym, że kilku znajomych miało jeden numer, którym się dzieliło i podawało np. na rozmowach o pracę) sprawia, że zazwyczaj próbując się do kogoś dodzwonić możemy napotkać przeszkody związane z “abonamentem czasowo niedostępnym” (oczywiście wypowiedziane ślicznym kobiecym głosem w języku angielskim, arabskim lub jakimś innym w zależności od kraju pochodzenia operatora). No więc cały myk polega na tym, żeby rząd miał sprzęcior coby “łączyło nas coraz więcej” i sprzedawał na niego koncesje opływające kasą i diamentami:) Na razie sytuacja idealna dla operatorów komórkowych – nie ma żadnego oligopolu typowego dla rynków europejskich, tylko wręcz komplementarne połączenie między operatorami:)

Póki to nastąpi upłynie jeszcze sporo wody w Nilu. Zwłaszcza, że rzeczy dzieją się tu wolniej, a dwojenie się i trojenie żeby coś przyspieszyć zakrawa o pracę syzyfową. Dlatego też lepiej się wyluzować i popłynąć sobie rozpływając się w czasie jak w dobrze naturalnym, a nie jak w pieniądzu:)

niedziela, 25 stycznia 2009

Niedzielny spokój

Jest niedziela. Chwila wytchnienia.

W planach wycieczka nad Nil w celach rekreacyjno-opalaniowych. Niestety jak juz podnosiliśmy pupcie żeby je przenieść do samochodu przyjechali podwykonawcy i trzeba było zostać. Tak więc skończyło się na wycieczce do sklepu, jedynego supermarketu w stolicy Sudanu Południowego, całkiem przyzwoicie zaopatrzonego (mają tam nawet czapeczki do świętowania urodzin, ale niestety żółtego sera nie znalazłam:(). Przy tym przy całkiem szalonych cenach. Za płatki śniadaniowe przyszłoby zapłacić 35 zł. Sprawia to, że napradę uświadomiłam sobie, że nawet nie lubie płatków śniadaniowych;P

Za to nie mogłam powstrzymać się przed kupieniem przecieru pomidorowego (13,5 zł). Smakował ... mmm ciężko opisać;) Ale bardzo to miłe doświadczenie zajadać się przecierem pomidorowym:)

sobota, 24 stycznia 2009

Po drugiej stronie lustra


Juba - stolica Sudanu Południowego, która po czasach wojny została totalnie zniszczona i zrównana z ziemią. Rozwija się szybciej niż jakiekolwiek inne miasto, które widziałam. Znaczy wszystko rośnie od poziomu zerowego:)

Mieszkamy sobie poza miastem, po drugiej stronie Nilu i szczerze mówiąc nawet nie ma kiedy i jak pozwiedzać okolic. No i przede wszystkim znaczenie "zwiedzania okolic" jest zupełnie inne. Tak samo jak znaczenie "łazienki":) i każdej innej rzeczy:))) ALe przede wszystkim średnio bezpieczne. Chyba że w grupie - ale na to poświęcamy dziesiejszy wieczór.

Ciężko jest napisać lub opisać cokolwiek, bo nawet nie wiedziałabym od czego zacząć. Wszystko jest inne. Tak rewelacyjnie inne, że chciałoby się to wszystko odkryć na nowo:) Takiej białej dziewczynce jak ja czyli Mzungu, jednak nie wszsytko wolno. Przede wszsytkim dlatego że jestem kobietą. Specyficzne podejście do roli kobiety w społeczeństwie sprawia, że aby czymkolwiek i jakkolwiek zarządzać trzeba się nieźle nawyginać. Zwłaszcza jeśli na codzień ma się do czynienia z majstrami, murarzami i cieślami. Dlaczego ktokolwiek miałby słuchać kobiety? I to białej? :) Chłopaki się jednak szybko uczą... Wystarczy, że zobaczą kto im wypłaca kase i od razu zmienia się podejście;)))) Największy problem z przyjmowaniem wytycznych od kobiety mają żołnierze, no nic dziwnego;P tak więc do żołnierzy trzeba ostrożnie i najlepiej z jakimś męxczyzną, bo wtedy przynajmniej widzą, że kobieta nie jest "do wzięcia" tylko komuś "przynależna":)

A poza tym to jest ciepełko:) Nawet jak deszcz skapnie póki co to nie za długo widać jego efekty;))

Jedyna fobia, jaka jeszcze się trzyma od przyjazdu to komary. Każdy może przenieść malarię... ALe podobno fobie mijają po 2 tygodniach. Potem to komay nawet się nie tykają bo wiedzą że to swoi;P Póki co intensywnie psikam sobie każdą wystającą część ciała i panikuję przy każdym ugryzieniu:P ;)))
Locations of visitors to this page